GP Formuły 1 ze skandalem w tle. Ostrzały rakietowe, egzekucje, groźby organizatorów. "Gdzie jest granica?"
Gdzie stoi granica etyki w sporcie? Tego nie wie nikt. Co jakiś czas przekonujemy się, że to pojęcie szalenie płynne. Podobne pytanie mogą zadać fani Formuły 1. Tegoroczne Grand Prix Arabii Saudyjskiej przyniosło nie tylko powrót rozterek polityczno-społecznych z 2021 roku, ale i podniosło zupełnie nowe problemy. Od pogwałcenia praw człowieka, przez publiczne egzekucje, po grożenie kierowcom i zespołom w obliczu potencjalnego zagrożenia ostrzałem rakietowym - ten weekend wysłał mnóstwo sygnałów, pokazujących, że F1 nie powinna już się tam pojawiać.
Już w zeszłym roku, gdy Formuła 1 pierwszy raz zagościła w Arabii Saudyjskiej, odezwały się uzasadnione głosy sprzeciwu. “Królowa motorsportu” miała ścigać się w kraju, który zaprzecza wielu ideom promowanym przy okazji jej weekendów wyścigowych, łamiąc znane nam dobrze prawa człowieka. Osoby decyzyjne jednak na to nie zważały.
Druga wizyta w Dżuddzie udowodniła jednak, że pomysł organizacji tam zawodów najbardziej prestiżowej serii wyścigowej świata to po prostu farsa. To, co działo się w ciągu kilku ostatnich dni, pokazało, że F1 nie powinna już wracać do największego kraju Półwyspu Arabskiego.
“Cash is king”
Formuła 1 od dłuższego czasu stara się promować wartości równości i tolerancji. Jej kierowcy i przedstawiciele angażują się w akcje społeczne, a sama seria stawia na ważnym miejscu hasła “We Race As One” czy “End Racism”. Wybór Arabii Saudyjskiej jako lokalizacji dla jednej z Grand Prix musiał więc budzić ogromne kontrowersje. Te piękne slogany zostały, krótko mówiąc, zmieszane z błotem. W końcu mowa o kraju, w którym prawa kobiet są znacznie ograniczone. Dość powiedzieć, że dopiero od niedawna mogą one prowadzić samochody, a mieszkanie przez nie bez męskiego opiekuna nie jest uznawane za przestępstwo, w przeciwieństwie do tego, co było wcześniej. Dodatkowo grozi tam kara śmierci za apostazję, cudzołóstwo, bluźnierstwo czy czary.
Saudyjska rodzina królewska powiązana jest z eliminacją politycznych przeciwników, przetrzymywaniem, a nawet “pozbywaniem się” ich. Co więcej, w kraju wciąż odbywają się publiczne, masowe egzekucje. Ostatnia z nich miała miejsce jeszcze w tym miesiącu, kiedy to publicznie stracono 81 osób. Oficjalnie straceni mieli być winni morderstw i powiązań z organizacjami terrorystycznymi, w praktyce część z nich ujęto w związku z antyrządowymi protestami. Organizacje broniące praw człowieka otwarcie krytykowały całą sytuację.
Włączenie kraju winnego takich przewinień do kalendarza to oczywisty sygnał, że akcje promowane przez Formułę 1 to dla jej władz nic więcej, niż puste frazesy. To jednak nikogo nie powinno dziwić. Wszyscy dobrze wiemy, jak wygląda sytuacja, a najlepiej określają to chyba słowa Lewisa Hamiltona.
Siedmiokrotnego mistrza świata przed Grand Prix Australii 2020 roku, gdy zaczynała się właśnie pandemia koronawirusa, jeszcze przed odwołaniem startu, zapytano, dlaczego wyścig ma zostać rozegrany, pomimo panującej na świecie sytuacji. Ten odparł krótko: “cash is king”. W przypadku Arabii Saudyjskiej sprawa jest identyczna. Kasa jest w stanie załatwić wszystko - nawet zaprzeczenie własnym akcjom społecznym. Brytyjczyk już przy okazji pierwszej wizyty w Dżuddzie wyrażał swój sprzeciw.
- Czy czuję się tu bezpiecznie? Nie powiedziałbym. Ale to, że tu jestem, to nie mój wybór. To sport tak zdecydował - mówił wówczas. - Nieważne, czy to dobrze, czy to źle. Póki tu jesteśmy, musimy próbować podnosić świadomość tego, co się dzieje.
- Myślałem o tym, co mogę zrobić. Zasadniczo poświęcamy bardzo dużo uwagi negatywnym przykładom, dotyczącym problemów, jeżeli chodzi o prawa człowieka i inne spawy w niektórych krajach - zgadzał się z nim czterokrotny mistrz świata, Sebastian Vettel. - (...) To oczywiste, że niektóre sprawy nie są takie, jak powinny, ale to nas punkt widzenia. Prawdą jest pewnie też, że zmiany takich rzeczy wymagają czasu.
Pod ostrzałem - dosłownie
W tym roku, poza kwestiami społeczno-politycznymi, do listy zmartwień dodano jeszcze kwestie bezpośredniego zagrożenia dla wszystkich osób przebywających na torze i w jego okolicach. Największe państwo Półwyspu Arabskiego jest bowiem zaangażowane w wojnę domową w Jemenie, a w Dżuddę co jakiś czas wymierzane są ataki pociskami rakietowymi.
W weekend poprzedzający wyścig informowano, że zestrzelono pocisk wystrzelony właśnie w kierunku miasta, w którym mieli ścigać się kierowcy Formuły 1. Usłyszeliśmy jednak zapewnienia, że ten incydent nie będzie miał wpływu na przebieg rywalizacji. Tymczasem podczas pierwszego piątkowego treningu rakieta trafiła w oddalony zaledwie 20 kilometrów od toru obiekt należący do firmy “Aramco”. Dym z wielkiego pożaru był widoczny nawet na telewizyjnych obrazkach z toru. To nie pierwszy incydent tego typu w Arabii Saudyjskiej. Gdy w zeszłym roku do Rijadu zawitała Formuła E, podczas nocnego wyścigu widzieliśmy na niebie, jak tarcza antyrakietowa udaremnia ostrzał miasta.
Naturalnie więc kierowcy, którzy kilka dni temu zawitali do Arabii Saudyjskiej, martwili się o swoje bezpieczeństwo. W piątkową noc odbyli nadzwyczajne spotkanie z przedstawicielami zespołów, a następnie przedstawili swoje stanowisko władzom F1.
Podjęto decyzję o kontynuowaniu weekendu wyścigowego, choć część z zawodników chciała odwołania zawodów. Według informacji “La Gazzetta dello Sport” najgłośniej domagali się tego Hamilton, Fernando Alonso, Lance Stroll, George Russell i Pierre Gasly. Wszyscy mieli jednak zostać zapewnieni m.in. przez tamtejsze Ministerstwo Obrony o tym, że ich życiu i zdrowiu nie zagraża bezpieczeństwo. “BBC Sport” z kolei podało, że saudyjskie władze postanowiły użyć również innych argumentów i poinformowały bohaterów zmagań na torze oraz ich przełożonych, że jeśli nie dojdą one do skutku, mogą mieć trudności z opuszczeniem kraju.
Kto mógłby się domyślić, że rząd, który potrafi prześladować lub pozbawić życia swoich przeciwników, może posunąć się do takich zagrywek? Zwłaszcza że w 2019 roku naprawdę doszło do podobnego incydentu. Wtedy to, jak wyjawił anonimowy zawodnik, samolot, którym mieli wracać do USA wszyscy zaangażowani w organizację gali wrestlingowej federacji WWE, został zatrzymany na lotnisku z powodu finansowego sporu między saudyjskim księciem Mohammedem Bin Salmanem i właścicielem WWE Vincem McMahonem.
Dlaczego GP jest tak ważne?
Organizacja Grand Prix F1 to element bardzo ważnego procesu. Wielu naszych czytelników mogło słyszeć o sportswashingu, oznaczającym chęć wybielania wizerunku państwa właśnie poprzez sport. Arabia Saudyjska czy Katar starają się oczyścić swe imię i zbudować lepszy wizerunek w oczach zachodniego świata poprzez zaangażowanie w najgłośniejsze imprezy.
Katarczycy również mają swój wyścig Formuły 1, a także zorganizują mistrzostwa świata w piłce nożnej, chociaż problem wyzysku imigrantów z Azji południowo-wschodniej, pracujących tam niemal jak niewolnicy, jest regularnie nagłaśniany. Saudyjczycy z kolei starają się ocieplać wizerunek reżimu, inwestując chociażby w piłkarski klub Newcastle United. Własne Grand Prix to bardzo podobny zabieg.
Założenie jest proste: mają kojarzyć się nie z własnymi mniejszymi i większymi grzeszkami, ale sportową rywalizacją, przyciągającą miliony fanów. W ten sposób powoli odsuną wszelkie zarzuty w cień. Dlatego rozegranie wyścigu stanowiło absolutnie kluczową sprawę. Odwołanie go w wyniku wojny z Jemenem okazałoby gigantyczną rysę na wizerunku, zwłaszcza w obliczu decyzji o skreśleniu z kalendarza GP Rosji po jej ataku na Ukrainę.
- W takich sytuacjach trzeba oddzielić aspekt emocjonalny i racjonalny oraz próbować wykorzystać wszystkie posiadane informacje, aby dojść do właściwych wniosków, jednocześnie włączając w proces podejmowania decyzji wszystkich zainteresowanych - tłumaczył decyzję o kontynuowaniu ścigania w Dżuddzie szef Formula One Group, Stefano Domenicali.
Manifest siły i potencjału
Kwestie wizerunkowe są tu absolutnie kluczowe. Saudyjskie władze chcą, aby przymykano oko na ich nieczyste zagrywki. Zamierzają eksponować pozytywne zmiany i pokazywać się z korzystnej strony. W wypowiedziach Włocha widać, że F1 to idealne narzędzie, by w tym pomóc.
- Nie jesteśmy ślepi, ale nie możemy zapominać, że ten kraj, także przez Formułę 1 i sport, generalnie robi ogromny krok do przodu. Nie możemy udawać, że w mgnieniu oka zmieni się kulturę, która ma więcej niż milenium. Oni angażują duże środki, aby iść do przodu. (...) Wiele przepisów prawa jest zmienianych, by było to możliwe. Nie możemy nie brać tego pod uwagę. Oczywiście są wewnętrzne napięcia, sprawy, które wymagają poprawy, ale nie chcemy wchodzić w aspekty polityczne. Wierzę, że odgrywamy bardzo ważną rolę w unowocześnianiu tego kraju - mówił Domenicali.
Również sam tor pokazuje, jakie podejście mają organizatorzy wyścigu w Arabii Saudyjskiej. Postarali się oni, żeby obiekt miał miano “naj-”. Nie zaburzyli jednak tradycji “królowej motorsportu”. Nie starali się zagrozić legendarnemu Monako, nie atakowali “świątyni prędkości”, włoskiej Monzy. Przygotowali najszybszy tor uliczny na świecie (choć po drogach publicznych przebiega zaledwie krótki fragment nitki), o czym wszelkie materiały promocyjne informowały z ogromną pompą. Było się czym chwalić.
Jeddah Corniche Circuit rzeczywiście jest ekscytujący z perspektywy kibica. Zdołał też spełnić wszystkie wymagające wymogi licencyjnie i przejść wszelkie konieczne inspekcje. Niemniej, nawet sami kierowcy uważają go za niebezpieczny. Szybkie łuki i częste gwałtowne zmiany kierunku jazdy między barierami, praktycznie bez poboczy, to gigantyczne wyzwanie, ale i zagrożenie, jakiego nie ma właściwie na żadnym innym obiekcie F1.
W tym roku wprowadzono pewne zmiany, lecz są one tylko kosmetyczne. Ten obiekt ma budzić respekt i wywoływać gigantyczne emocje. Ma stanowić manifest siły i potencjału Arabii Saudyjskiej, kraju gotowego do przygotowania czegoś “ekstra”, nawet na warunki najbardziej prestiżowej i wymagającej finansowo serii wyścigowej globu. Pod tym względem spisuje się świetnie.
Samo Grand Prix Arabii Saudyjskiej to element wyrachowanej gry i polityki saudyjskich władz. Ich działania budzą zasadne wątpliwości i sprzeciw. Kierowcy, zwłaszcza po piątkowym incydencie z ostrzałem rakietowym, coraz częściej wypowiadają się o tym wyścigu krytycznie. Władze pokazały, że nie boją się nawet szantażu, żeby zatrzymać ich siłą na torze w obliczu zagrożenia.
Może więc pora wyciągnąć wnioski, odsunąć kasę na bok i po prostu zrezygnować z promowania takiego państwa znakiem F1? “Czerwonych lampek” było już wiele. Pytanie tylko, ile jeszcze musi się zapalić, by przeważyć pokaźne korzyści finansowe.