Gigant zmierza donikąd. Traci tożsamość, obniża standardy, a wydaje przy tym fortunę

Gigant zmierza donikąd. Traci tożsamość, obniża standardy, a wydaje przy tym fortunę
Mark Cosgrove / pressfocus
Kacper - Klasiński
Kacper KlasińskiWczoraj · 14:40
Działania amerykańskich właścicieli Chelsea spotykają się z coraz większą krytyką ze strony kibiców. Wielu z nich z obawą zastanawia się, gdzie zmierza klub, który w ich oczach zaczyna tracić tożsamość, którą pokochali.
Przed niedawnym meczem z Southampton sympatycy Chelsea zorganizowali protest uderzający w amerykańskich właścicieli klubu. Transparenty i okrzyki wymierzone w Todda Boehly’ego i Clearlake Capital, a także nawoływania, że “chcą dostać z powrotem swoją Chelsea” nakreślały dobrze nastroje, które panują wśród jej fanów już od dłuższego czasu. Coraz większa grupa fanów “The Blues” czuje, że ich ukochana drużyna traci tożsamość, z którą ją kojarzono. “Seryjni zwycięzcy” popadają w coraz większą przeciętność, a władze zdają się nie widzieć w tym problemu. Tymczasem trybuny są coraz bardziej sfrustrowane - zwłaszcza że włodarze zdają się niespecjalnie przejmować aktualnymi wynikami.
Dalsza część tekstu pod wideo

Sukces przede wszystkim

Gdy sankcje nałożone na rosyjskich oligarchów sprawiły, że Roman Abramowicz został zmuszony, by sprzedać Chelsea, było jasne, że na Stamford Bridge rozpocznie się nowa era. Jak pokazała przyszłość, klub kupiło amerykańskie konsorcjum, na którego szczycie stanęła firma Clearlake Capital oraz biznesmen Todd Boehly. Tym samym zakończyła się era, która zbudowała wizerunek “The Blues” w oczach większości dzisiejszych fanów futbolu.
Chelsea za panowania Abramowicza była klubem szalenie wyrazistym, można wręcz stwierdzić, że “bezwzględnym” w dążeniu do sukcesów. Wielkie fundusze, którymi Rosjanin zasilił budżet niemal od razu po sfinalizowaniu transakcji w 2003 roku, pomogły zbudować jeden z najlepszych zespołów w Anglii, który, nawet pomimo pewnych turbulencji, długo utrzymywał się na szczycie. Zatrudnienie Jose Mourinho w 2004 roku pomogło wyznaczyć nowe standardy - bezkompromisowego, kontrowersyjnego i bardzo “chłodnego” podejścia: końcowy sukces nie stanowił tylko celu, ale wręcz sens funkcjonowania ekipy ze Stamford Bridge. Nie akceptowano tam półśrodków.
Dlatego też właścicielowi brakowało skrupułów, gdy nadszedł czas na pierwsze rozstanie z Mourinho. Carlo Ancelotti został zwolniony chwilę po ostatnim spotkaniu swojego drugiego sezonu, bo… nie zdobył żadnego trofeum i finiszował na drugim miejscu w Premier League, choć zaledwie rok wcześniej sięgnął po krajowy dublet. Roberto di Matteo, który uratował rozczarowujący sezon 2011/12, wygrywając Puchar Anglii i pierwszą w historii klubu Ligę Mistrzów, wyleciał zaledwie pół roku po finale w Monachium, gdy drużyna plasowała się na ligowym podium. W niebieskiej części Londynu panowały proste zasady: liczy się “tu i teraz”, nie chcemy czekać na sukces. I takie podejście przynosiło efekty. Podczas niespełna 20-letnich rządów Abramowicza Chelsea sięgnęła po aż 21 trofeów.
Niektórzy mogli uważać sukcesy za “kupione”. Co więcej, jak pokazał czas, za “wątpliwe” moralnie pieniądze, bo oligarcha ze Stamford Bridge jest związany z rosyjskimi władzami. Innym nie podobało się “brutalne” podejście do trenerów i brak cierpliwości. Kolejni długimi okresami krytykowali pragmatyczny styl gry, który prezentowali niektórzy trenerzy, nawet jeśli przynosił on sukcesy. Fakt jest jednak taki, że kibice “The Blues” się tym nie przejmowali. Oni świętowali sukcesy, nie chcieli słuchać przytyków i narzekań. W ich oczach tożsamością klubu stało się właśnie dążenie do trofeów. Bez czekania, bez cierpliwości, bez półśrodków. Sukces jest albo go nie ma. Jest czerń i biel, bez odcieni szarości. Teraz frustracja narasta, bo ta tożsamość coraz bardziej zanika.

“Tu i teraz” na drugim planie

Chelsea wygrała Ligę Mistrzów w 2021 roku, ledwie rok przed przejęciem przez Clearlake. Pomimo trofeum, nie wyglądała na takiego hegemona, jak w najlepszych latach, ale wciąż była mocnym graczem na angielskiej i europejskiej scenie. Nowi właściciele zaczęli od poważnych zmian. Wymiana personelu na najważniejszych stanowiskach dyrektorskich sprawiła, że zbudowano od nowa pion zarządzający. To nakreśliło nowy kierunek funkcjonowania “The Blues”. Kierunek, który tak frustruje fanów.
Już w październiku właściwie przy pierwszej okazji zwolniono Thomasa Tuchela - autora triumfu w Lidze Mistrzów i na Klubowych Mistrzostwach Świata. Wybór jego zastępstwa znacząco jednak odbiegał od tego, do czego mogła przyzwyczaić się publika na Stamford Bridge. Ich ulubieńców w ciągu poprzednich niespełna 20 lat prowadziły właściwie tylko trenerskie nazwiska wagi ciężkiej - od Mourinho, przez Ancelottiego, aż do Conte. Poza klubowymi legendami: Roberto di Matteo i Frankiem Lampardem, którzy stanowili opcje awaryjne oraz Avramem Grantem, wcześniej dyrektorem sportowym, CV szkoleniowców mogło imponować. Pierwszym wyborem amerykańskich inwestorów okazał się za to… Graham Potter. Menedżer uważany powszechnie za zdolnego, ale, jak się okazało, niegotowy na taką posadę.
Anglik wygrał zaledwie 12 z 31 spotkań u sterów “The Blues” i wyleciał jeszcze przed końcem debiutanckich rozgrywek. Ten ruch, choć nieudany, zwiastował kierunek, w jakim miała teraz zmierzać Chelsea. Zamiast sprawdzonych nazwisk, zarówno na boisku, jak i na ławce trenerskiej, miała teraz ściągać opcje “przyszłościowe”. “Tu i teraz” ustąpiło miejsca zafiksowaniu na tym, co czeka za horyzontem. A efekty nie satysfakcjonują.
Wybory trenerskie? Po Potterze fatalną drugą (tymczasową) kadencję zaliczył Lampard. Potem pojawił się Mauricio Pochettino, zdecydowanie bliższy standardom “klasycznej” Chelsea, ale odszedł po niezbyt udanym roku, bo nie dogadywał się z przełożonymi. Po dwóch finiszach z dużą stratą do ligowej czołówki zatrudniono Enzo Mareskę - szkoleniowca z drugoligowego Leicester City. Takie coś jeszcze niedawno byłoby nie do pomyślenia.
Po zwolnieniu Tuchela klub skupił się dodatkowo przede wszystkim na transferach perspektywicznych zawodników. Od zimowego okienka 2023 na Stamford Bridge trafił tylko jeden zawodnik powyżej 25. roku życia, ściągnięty za darmo minionego lata 26-letni Tosin Adarabioyo. Wiek miał stanąć m.in. na drodze do pozyskania Jamesa Maddisona półtora roku temu, zbyt starego dla władz, bo liczącego sobie… 27 wiosen. Trudno nie odnieść wrażenia, że budowie kadry przyświecają założenia niczym z gry komputerowej - ściągani są masowo młodzi, utalentowani zawodnicy, często za niemałe pieniądze, a jednocześnie trwa oczyszczanie jej z piłkarzy doświadczonych, np. wypychanych usilnie Raheema Sterlinga czy Bena Chilwella. Obecnie najstarszy w zespole (pomijając niegrającego rezerwowego bramkarza, Marcusa Bettinelliego) jest właśnie Adarabioyo.
Z jednej strony żaden zespół Premier League nie ma tak młodej drużyny, jak Chelsea i może to ekscytować. Z drugiej, można zastanawiać się, czy kadra jest gotowa do walki o najwyższe cele. Próżno szukać w niej gwiazd i mocnych charakterów, które niegdyś kupowano, jak Claude Makelele, Ashley Cole, Cesc Fabregas czy Michael Ballack, a czasami kreowano, by wspomnieć o Didierze Drogbie, Petrze Cechu czy Edenie Hazardzie.
Co prawda londyńczycy dobrze zaczęli obecny sezon, ale ostatni zjazd formy w lidze zdaje się potwierdzać tezę, że osiągali wyniki ponad stan. Wątpliwości w stosunku do Mareski narastają, a ten w odpowiedzi… publicznie potwierdza, że postawiono mu zadanie wprowadzenia “The Blues” do Ligi Mistrzów dopiero za dwa lata. Jeśli zestawi się to chociażby z okolicznościami wspomnianego pożegnania Ancelottiego, dla kibiców przyzwyczajonych do dawnych standardów może to brzmieć wręcz jak nieśmieszny żart.

Czy leci z nami pilot?

Problem w oczach kibiców to nie tylko obniżenie standardów czy porzucenie pragmatycznego spojrzenia nastawionego na szybki sukces. Clearlake i Boehly mają na koncie też inne grzeszki, które tylko pogarszają opinię o nich.
Zacząć można od sposobu zarządzania finansami. Chelsea pod ich wodzą jest najbardziej rozrzutnym klubem na świecie. Aż trzy z sześciu najbardziej “kasowych” okienek w historii futbolu to dzieło “The Blues” z ostatnich niespełna trzech lat. Czy drużyna jest jednak mocniejsza niż w sezonie 2021/22? Można chyba bez większych wątpliwości stwierdzić, że niekoniecznie. A na nowych graczy wydano w międzyczasie ponad 1,3 miliarda euro.
Wielkie wydatki umożliwia m.in. kreatywne podejście do finansów. Uniknięcie naruszenia ligowych Profit and Sustainability Rules daje przyzwolenie na kontrowersyjne ruchy - sprzedaż dwóch hoteli do siostrzanej spółki za około 90 milionów euro i oferowanie nowym nabytkom nadzwyczajnie długich kontraktów, co umożliwiało zamortyzowanie ich ceny na dłuższy czas. Co ciekawe, gdy w Premier League w reakcji na ich działania przeprowadzono głosowanie klubów nad ograniczeniem maksymalnego okresu amortyzacji do pięciu lat, przedstawiciele Chelsea poparli ten pomysł, niejako przyznając, że skorzystali z luki w przepisach, którą chcą “zamknąć” dla innych.
Wydawanie ogromnych sum jest jednak możliwe również dzięki sprzedażom wychowanków gwarantujących czysty zysk w księgach finansowych. “The Blues” mają jedną z najlepszych akademii w kraju, regularnie wypuszczającą zawodników gotowych, aby przynajmniej spróbować zaistnieć w pierwszym zespole. Tymczasem w ostatnich latach zaczęli masowo ich sprzedawać, co sprawia, że zarzuca się im traktowanie ich jak “towar”, na którym można zarobić dla dokonania wzmocnień. Tylko za panowania amerykańskich właścicieli zarobili na nich niemal 240 milionów euro. To właściwie tyle samo, ile przez poprzednie osiem sezonów. Można oczywiście odczytać takie podejście jako bardzo efektywne pod względem finansowym, lecz kibice zakochani w chłopakach z akademii w Cobham uważają taką politykę za brak szacunku dla jej absolwentów, stanowiących jeden z fundamentów “autentycznej” Chelsea.
Na co są zresztą przeznaczane środki z ich sprzedaży? Tutaj można zrozumieć frustrację, Znaczna część ze ściąganej za duże sumy młodzieży wciąż nie odegrała istotnej roli w pierwszym zespole, a fani zdecydowanie bardziej utożsamiają się z “lokalnymi” młodzikami. Dodatkowo wielką sumę przeznaczono m.in. na Mychajło Mudryka, który nie dość, że zawodził, to jeszcze został zawieszony po wpadce dopingowej. Wątpliwości ma prawo budzić też kwota wydana na Enzo Fernandeza, choć ten ostatnio coraz częściej udowadnia swą wartość dla zespołu.
Za absurdalnym można za to wręcz uznać postępowanie dotyczące Conora Gallaghera, którego londyńczycy tak bardzo chcieli sprzedać do Atletico Madryt, że aż w zamian kupili Joao Felixa, żeby umożliwić “Los Colchoneros” zapłatę za Anglika. Portugalczyka przy pierwszej okazji wypożyczono do AC Milan. Z perspektywy księgowego taki ruch może i jest logiczny, ale sportowo i w oczach dużej części fanów nie broni się zupełnie niczym.
Coraz częściej pojawia się więc pytanie, czy ktokolwiek wie, w jakim kierunku ma zmierzać klub. Wiele działań wygląda nielogicznie. Wszak od przejęcia klubu przez Clearlake wyłożono ponad 85 milionów euro na nowych bramkarzy, a dziś brakuje pewniaka między słupkami. Preferowani w bieżących rozgrywkach Filip Joergensen i Robert Sanchez nie napawają pewnością, nieźle spisujący się w ostatniej kampanii Djordje Petrović został wypożyczony do Strasbourga, a najlepiej w obecnym sezonie prezentuje się… również grający na wypożyczeniu, w Bournemouth, Kepa Arrizabalaga. On jest związany z klubem od dłuższego czasu, ale został odsunięty na boczny tor.
A jakby mało było wątpliwych decyzji rzutujących tylko na pole sportowe, to Boehly podpadł też fanom na polu, na którym są bardzo drażliwi - mowa o sprzedaży biletów. W lutym okazało się, że miliarder jest jednym z udziałowców amerykańskiej firmy Vivid Seats, umożliwiającej użytkownikom sprzedaż wejściówek na wydarzenia sportowe i kulturalne z dużymi przebitkami. Taka praktyka jest zabroniona w Anglii i ma to na celu zapobieganie skupowaniu biletów w celu sprzedaży ich z zyskiem, co w oczywisty sposób działa na korzyść przeciętnego kibica. Co więcej, jak zwraca uwagę Guardian, Premier League umieściła Vivid Seats na liście “nieautoryzowanych sprzedawców biletów”, a Chelsea otwarcie wyrażała sprzeciw wobec podobnych praktyk. Tymczasem jej współwłaściciel sam czerpie zyski z takiego procederu!
Fani “The Blues” mają pełne prawo czuć frustrację. Co do wyników sportowych można się spierać, wszak wiele drużyn marzy, aby znaleźć się w położeniu, w jakim nawet dziś znajduje się ekipa ze Stamford Bridge. Brak cierpliwości to jednak efekt przyzwyczajenia do dawnych standardów. Za to jeśli chodzi o podejście do zarządzania klubem, wygląda na to, że obecni właściciele Chelsea nie liczą się ze zdaniem kibiców, którzy czują, że ich ukochany zespół traci swoją tożsamość na kilku płaszczyznach. Aktualnie wygląda to jak zarządzanie biznesem, a nie czymś więcej - instytucją jednoczącą ludzi, przywdziewających związane z nią barwy. Amerykańscy inwestorzy zwyczajnie “nie czują” klubu z niebieskiej części Londynu. I dzieje się tam to, czego tak bardzo boją się angielscy kibice, gdy tylko pojawia się nowy, zagraniczny właściciel.

Przeczytaj również