Gdy przybył na Camp Nou, kibice łapali się za głowę. Rok później zapewnił FC Barcelonie mistrzostwo
Sezon 2014/15 już na zawsze pozostanie w pamięci każdego kibica Barcelony. "Duma Katalonii" jako pierwsza i jak na razie jedyna drużyna w historii sięgnęła po drugi tryplet. Architektami potrójnej korony bez wątpienia można nazwać magiczny tercet Messi-Suarez-Neymar, genialny tandem Ter Stegen-Bravo czy Daniego Alvesa i Jordiego Albę. Warto jednak wspomnieć o jeszcze jednym zawodniku, bez którego ten wyczyn byłby niemożliwy. Ogromną cegiełkę do sukcesu dołożył wówczas nieoczekiwany bohater, Jeremy Mathieu.
Posada środkowego obrońcy na Camp Nou przypomina nieco tzw. gorący stołek. Wytrwać mogą tylko najzdolniejsi, jak Gerard Pique, Carles Puyol, Javier Mascherano. Wielu graczy pokroju Dmytro Czyhrynskiego, Gabriela Milito czy Oleguera okazało się, bez owijania w bawełnę, niewypałami. W momencie transferu wydawało się, że Mathieu podzieli smutny los swoich wielu poprzedników i z hukiem opuści szeregi "Blaugrany". Francuz jednak postanowił zawalczyć o swoje.
Cichy rzemieślnik
Letnie okienko transferowe w 2014 r. z pewnością przyprawiło sympatyków katalońskiej ekipy o zawroty głowy. Andoni Zubizarreta i spółka przeprowadzili prawdziwą rewolucję kadrową, którą można było odbierać dwojako. Z jednej strony pozyskano klasowych zawodników z Luisem Suarezem, Ivanem Rakiticiem i Claudio Bravo na czele, a z drugiej przeprowadzono kilka iście zaskakujących transakcji. Pod batutę Luisa Enrique trafili m.in. wiecznie niezdolny do gry Thomas Vermaelen, nieznany szerszej (i przy okazji węższej) publiczności Douglas oraz właśnie Mathieu.
Dotychczasowa kariera lewonożnego defensora raczej nie wróżyła mu przejścia do klubu z absolutnej czołówki. Wychowanek Sochaux rozegrał kilka sezonów na poziomie Ligue 1, po czym trafił na Estadio Mestalla, gdzie spędził kolejnych pięć lat. W trykocie "Nietoperzy" dał się poznać jako uniwersalny gracz, który jest w stanie z powodzeniem pokryć zarówno lewą flankę (7 bramek i 16 asyst dla Valencii), jak i pozycję stopera.
Mathieu słusznie uznano za solidnego ligowca, takiego akurat na poziom Valencii, która kręci się wokół europejskich pucharów. Ot, gwarant solidności bez zbędnych fajerwerków. Nikt, włącznie z samym zainteresowanym, chyba nie przypuszczał, że po jego usługi zgłosi się “Barca”. Po zawieszeniu butów na kołku przez Puyola "Blaugrana" potrzebowała rychłych wzmocnień, aczkolwiek w mediach przewijały się nazwiska znacznie bardziej renomowanych obrońców. Hiszpańskie periodyki łączyły z przenosinami na Camp Nou Jerome'a Boatenga, Matsa Hummelsa, Thiago Silvę czy Kostasa Manolasa. Aż tu nagle następcą charyzmatycznego kapitana, legendarnego "Tarzana" został niepozorny reprezentant "Nietoperzy". W Katalonii zawrzało.
Na cenzurowanym
20 milionów euro zapłacone za 30-latka wzbudziły ogromne kontrowersje. Andoni Zubizarreta został wrogiem numer jeden wśród kibiców, którzy nie omieszkali "odpowiednio przywitać" nowy nabytek. Po ogłoszeniu transferu zmodyfikowano profil Francuza na Wikipedii, pisząc, że to najgorszy transfer w historii klubu i syn dyrektora sportowego “Dumy Katalonii”. Zmieniono także jego datę urodzin na 1783 r., a w zakładce pseudonimy wpisano "dziad" oraz "palacz". Ostatnia złośliwa uwaga akurat miała pokrycie w rzeczywistości, ponieważ rosły obrońca nie krył się z tym, że lubi poczuć się jak bohater serialu "Peaky Blinders" i "puścić dymka".
- Jestem szczerą osobą. Tak, lubię zapalić. Nie jestem ani pierwszym, ani ostatnim zawodnikiem, który to robi. Gdy wychodzę na boisko, ludzie są zadowoleni. To jedyne, co mnie obchodzi. To jest dla mnie najważniejsze - bronił się sam zawodnik. W trakcie konferencji prasowych gimnastykować musiał się również Zubizarreta, którego zasypywano pytaniami o sens tego transferu.
- Z tego co mi wiadomo, 30-letni piłkarz to jeszcze nie emeryt. Jeremy jest doskonale przygotowany do sezonu. Szukaliśmy lewonożnego środkowego obrońcy i Mathieu spełnił nasze oczekiwania - odpowiadał ówczesny dyrektor sportowy. Decyzja była nieodwołalna, transakcję ogłoszono, a na klubowe konto Valencii zostało przelane 20 “baniek”. Rozpoczęła się największa przygoda w karierze zawodnika.
Transfer na wagę mistrzostwa
Przed startem rozgrywek hierarchia środkowych obrońców na Camp Nou jawiła się jako nad wyraz klarowna. Etatowy duet stoperów mieli tworzyć Pique oraz Mascherano, a wspomniany Mathieu mógł co najwyżej walczyć z Bartrą o miano pierwszego rezerwowego. Tak sądzili wszyscy kibice, ponieważ plany Luisa Enrique malowały się zupełnie inaczej.
Gerard Pique popadł w ostracyzm i w pierwszych kolejkach balansował na pograniczu ławki rezerwowych i trybun. Nastąpiła nieoczekiwana zmiana miejsc i do pierwszego składu wskoczył, tak tak, były gracz Valencii. Już w trakcie debiutu na Camp Nou 30-latek zaprezentował się z najlepszej możliwej strony, notując aż 93 celne podania. Francuz bez kompleksów uzupełnił blok defensywny, grając niemal wszystkie spotkania od deski do deski. Pasował do katalońskiej układanki, jak ulał. O jego jakości najlepiej świadczy fakt, że pierwszą ligową bramkę Barcelona straciła dopiero w dziewiątej kolejce.
Pique po pewnym czasie wrócił do łask Asturyjczyka, aczkolwiek Mathieu nadal łapał cenne minuty. Obrona rzadko kiedy dopuszczała rywali do zdobycia bramki, ale to jeszcze nie wystarczyło, aby odzyskać ligowy prym. Real Madryt nieustannie deptał Katalończykom po piętach, a przed wiosennym "El Clasico" różnica punktowa wynosiła zaledwie jedno “oczko”. Gdy rozbrzmiał pierwszy gwizdek, chyba żaden z niemal stu tysięcy kibiców zgromadzonych na Camp Nou nie przypuszczał, że pierwsze skrzypce odegra wyśmiewany, wyszydzany, niedoceniany Jeremy Mathieu.
Zwycięstwo 2-1 nad "Los Blancos" zagwarantowało Barcelonie względny spokój w tabeli, lecz już tydzień później na podopiecznych Enrique czekała kolejna przeszkoda. Wizyty na Estadio Balaidos przypominają, jak mają w zwyczaju mawiać Hiszpanie, wizytę u dentysty. Gospodarze z Vigo nie są zbyt gościnni, spotkania z nimi stanowią mękę, 90 minutową drogę krzyżową. W otoczeniu miejscowych kibiców "Celestes" potrafią sprawiać sensacje i zabierać punkty nawet największym.
Na przekór krytykom
Tego kwietniowego wieczoru Celta znów miała chrapkę na pokrzyżowanie planów "Dumy Katalonii". Do 74. minuty utrzymywał się bezbramkowy remis, podopieczni Ancelottiego już przygotowywali się na powrót na fotel lidera. Aż tu nagle w powietrze ponownie wzbił się Jeremy Mathieu. Stoper w drugim kolejnym meczu zapewnił Barcelonie bezcenny komplet punktów. Na potwierdzenie ogromnej wagi tych bramek, wystarczy dodać, że w ostatecznym rozrachunku "Barça" zdobyła tytuł mistrzowski z przewagą tylko dwóch oczek nad wiceliderami z Madrytu. Sześć z nich to dzieło niezmordowanego Francuza, który zagrał na nosie domorosłym ekspertom.
Przygoda Mathieu w bordowo-granatowym trykocie idealnie obrazuje przewrotność świata piłki. Kibice mają prawo skreślić danego zawodnika jeszcze przed jego debiutem, a ten "odwdzięcza" im się znakomitą postawą gwarantującą trofea. Z perspektywy czasu, przedwczesne oceny transferu Francuza wyglądają wprost groteskowo. Wszechobecne słowa krytyki posłużyły za dodatkową motywację dla leciwego stopera, który szturmem wdarł się do pierwszego składu Barcelony. W kolejnych kampaniach nieco obniżył poziom, chociaż i tak w stolicy Katalonii osiągnął znacznie więcej niż mógł oczekiwać. Gdyby karierę wychowanka Sochaux metaforycznie przyrównać do cytryny, Mathieu wycisnął z niej smakowitą lemoniadę. Dopiero po trzech latach opuścił Camp Nou, aby przenieść się do Sportingu, gdzie nadal umie wprawić kibiców w osłupienie.
Znając skłonności Jeremy'ego Mathieu do palenia papierosów, można by się pokusić o stwierdzenie, że stoper do perfekcji opanował technikę uderzenia zwaną spadający liść tytoniu.
Mateusz Jankowski