Transfery: Gwiazdy piłki w egzotycznych ligach. Przyciągają ich już nie tylko pieniądze, ale i poziom
Palmy, wydmy, ciepły klimat… Brzmi jak idealne miejsce na emeryturę, czyż nie? Jeśli chodzi o piłkę nożną, miejsca kojarzone z takim krajobrazem są uważane za ostatni przystanek piłkarza, gwarantujący ogromne pieniądze. Czy tylko o to chodzi?
W Europie utarło się, że celem kariery piłkarza powinna być gra dla wielkich klubów Starego Kontynentu. Występy w Realu, Barcelonie, Milanie czy Manchesterze United są uważane za największe możliwe wyróżnienie.
Coraz częściej pojawiają się jednak gracze, którzy mają swój własny, oryginalny pomysł na futbolowe życie. Decydują się na rezygnację z utartych schematów i wybierają inne kontynenty.
Trafiają do miejsc, które niekoniecznie kojarzą nam się z piłką nożną. Niektóre z nich to raje turystyczne, inne to odległe mocarstwa gospodarcze. Niosą ze sobą inną kulturę, nowe doświadczenia. Czy warto wyłamać się z ustalonych ram i udać się w podróż w dalekie strony?
Futbol na pustyni
Katar czy Arabia Saudyjska to kraje, które powszechnie uważane są za peryferia piłki klubowej. Zaglądają tam jednak coraz ciekawsze nazwiska. Nie tylko piłkarze, którzy są po trzydziestce.
Lądują tam tacy, którzy zamiast grać w średniakach czołowych i przeciętnych lig europejskich wolą wyjechać, zarobić i przez chwilę być gwiazdami. Są też gracze, którzy nie zdołali zapracować na transfer do mocnej drużyny i próbują wejść do wielkiego futbolu „tylnymi” drzwiami.
Zaglądamy na Transfermarkt, patrzymy na najwyżej wycenianych piłkarzy w Saudi Professional League. Co widzimy? Pierwszy rodzimy zawodnik zajmuje 39. pozycję na liście. W Qatar Stars League pierwszy Katarczyk pojawia się na 24. lokacie.
To pokazuje, że na wyjazd w tamte rejony świata nie decydują się już tylko jednostki. Dużo jest zawodników z Ameryki Południowej i Azji, pojawiają się także gracze kojarzeni z ligami takimi jak turecka czy zwyczajowe „Top 5” Starego Kontynentu.
A rodzimi nie są wcale „ogórkami”. Arabia Saudyjska poprzedniego lata pojechała do Rosji. Gospodarze mundialu w 2022 roku już szykują się do dzisiejszego spotkania w finale Pucharu Azji. A dostali się do niego nie dzięki graczom naturalizowanym, tak jak w przypadku „swoich” Mistrzostw Świata w piłce ręcznej, ale rodowitym Katarczykom, którzy piłkarską karierę kształtowali w ojczyźnie.
Piłka nożna na Półwyspie Arabskim nie jest pojęciem abstrakcyjnym. Stale się rozwija, uprawia ją coraz więcej osób, które nie muszą szukać daleko, aby znaleźć autorytety.
Mamy przecież Xaviego. Chyba najgłośniejsze nazwisko piłkarskiego Bliskiego Wschodu. Ma już 39 lat. Osiągnął tyle, że teraz piłka nożna jest dla niego po prostu zabawą. Jego osoba działa jak talizman. Jest ikoną sportu.
Mówimy w końcu o 133-krotnym reprezentancie Hiszpanii, czterokrotnym zwycięzcy Ligi Mistrzów. Czy kogoś dziwiło, że po podjęciu decyzji o zakończeniu przygody z ukochaną Barceloną wybrał właśnie Katar?
Nie czuł się na siłach, aby grać na poziomie, do którego przywykł. Nie chciał też występować przeciw „Blaugranie”. Postanowił więc dorobić i stać się swego rodzaju ambasadorem futbolu w pokrytej pustyniami krainie. To właśnie dzięki takim jednostkom jak on, „egzotyczne” ligi stale się rozwijają.
Teraz w Arabii Saudyjskiej mamy Ahmeda Musę, będących wciąż przed trzydziestką byłych reprezentantów Brazylii, Giuliano i Josefa de Souzę, a także graczy takich jak Nordin Amrabat czy Bafetimbi Gomis. To goście, których przeciętny kibic europejskiej piłki może kojarzyć.
W Katarze, gra chociażby 66-krotny reprezentant Słowacji, Vladimir Weiss. Są jeszcze gracze tacy jak Mehdi Benatia, Gabi, Wesley Sneijder, Samuel Eto’o czy Nigel de Jong.
Ciekawie wygląda tu przypadek Benatii. Chociaż ruch marokańskiego stopera wydaje się książkowym wyjazdem w celach typowo zarobkowych, to okazuje się, że ma wcale nie zarabiać tak dużo. Podobno dostał ofertę opiewającą na około 85 tysięcy euro tygodniowo. Taką kasę mógł dostać praktycznie w każdym przyzwoitym europejskim klubie.
Wszyscy jednak wiemy, co kusi w wyjeździe na Bliski Wschód. Nie oszukujmy się, argument numer jeden to pieniądze. I to ogromne. Ikona Barcy zarabia 10 milionów dolarów rocznie. Aż żal nie skorzystać z okazji wyjazdu za taką sumę.
Daleki Wschód marzy o potędze
Dalsze zakątki Azji przewyższają kraje z Półwyspu Arabskiego pod względem piłkarskiego poziomu. Zwłaszcza za Wielkim Murem futbol rozkwita, stale zasilany ogromnymi sumami lokalnych biznesmenów.
W Chinese Super League gra ogromna rzesza Brazylijczyków. I to nie tylko „wapniaków”, którzy marzą o ostatnich chwilach sławy. Oscar, Hulk, Paulinho, Ramires, Renato Augusto – przecież wszyscy to reprezentanci Kraju Kawy!
Obok nich mamy Yannicka Carrasco, Moussę Dembele, Freddy’ego Guarina czy Nico Gaitana. Lista naprawdę dobrych piłkarzy jest długa. Można więc tam grać na naprawdę wysokim poziomie.
Gdy ogłaszano transfer tego pierwszego, wszyscy łapali się za głowę. Przecież mówiliśmy o 24-latku, reprezentancie Belgii, piłkarzu Atletico Madryt. Mógłby grać w prawie każdym europejskim klubie, a wybrał… Dalian Yifang.
Chociaż wiadomo, że w teorii lepiej byłoby zostać na Starym Kontynencie, to może po prostu potrzebował czegoś nowego? Statusu gwiazdy, prekursora nowego transferowego trendu? Dziesięć lat temu głośne nazwiska w USA też były abstrakcją, a teraz już do nich przywykliśmy, więc z Azją może być podobnie.
Wiadomo, że zarobki w Chinach są duże, ale poziom ligi jest już naprawdę bliski europejskiej „drugiej dywizji”, czyli Rosji, Turcji czy Holandii. Wyjazd nad rzekę Jangcy to już nie tylko skok na kasę. Do aspektów finansowych dołączają argumenty stricte sportowe.
Powoli do podobnego statusu zaczyna aspirować Japonia. Tamtejsi fani są bardzo żywiołowi i oddani swoim klubom, a także ich gwiazdom. A teraz mogą oglądać graczy takich jak Andres Iniesta, Fernando Torres czy Lukas Podolski.
Póki co mówimy o zawodnikach, którzy szczyt formy mają za sobą. Podobne były jednak początki w Chinach. Najpierw pojawili się Nicolas Anelka i Didier Drogba, a potem w ich ślady poszli kolejni znani piłkarze z Europy.
Niewykluczone więc, że tak samo będzie z Krajem Kwitnącej Wiśni. Pieniądze tam są, stadiony też. Fani kochają piłkę nożną i momentami naprawdę pokazują istne szaleństwo. Jeszcze kilka lat i na wschodzie kontynentu azjatyckiego będziemy mogli mieć dwie naprawdę mocne ligi.
Amerykański sen
Bardzo duży progres zaliczyła także amerykańska MLS. To właśnie tutaj, obok Chin, można szukać kolejnego kandydata do miana pozaeuropejskiego piłkarskiego mocarstwa.
W ostatnich latach do Stanów Zjednoczonych zawitali przecież Zlatan Ibrahimović, Kaka, David Villa, Andrea Pirlo czy Wayne Rooney. Wyprawę za Ocean Atlantycki wybrał też m.in. Sebastian Giovinco, który stał się u „Jankesów” prawdziwą gwiazdą.
Przypadek Włocha jest dosyć intrygujący. Podobnie jak Benatia, stopniowo osuwał się coraz niżej w hierarchii Juventusu, spadając do roli rezerwowego. Mógłby grać w prawie wszystkich klubach Serie A (pokazał to wcześniej w Parmie), ale w wieku 28 lat wyjechał za ocean.
Czy żałuje? Pewnie nie. Jego gra na amerykańsko-kanadyjskich boiskach sprawiała, że ręce same składają się do oklasków. Może i ma tu łatwiej, ale zarabia lepiej, a o takim statusie, jaki ma teraz, w ojczyźnie mógłby jedynie pomarzyć.
Teraz wybrał zmianę otoczenia. Potwierdzono jego przenosiny do Saudyjskiego Al-Hilal. Widać, że nie boi się szukać nowych wrażeń i chce wycisnąć ze swojej kariery tyle, ile się da. I czy to właśnie nie o to chodzi w piłce?
Coraz częściej wyjazd na północ wybierają też młodzi zawodnicy z Argentyny i innych krajów Ameryki Południowej. Ezequiel Barco czy Diego Rossi to gracze, o których jeszcze pewnie usłyszymy. Mają odpowiednio 18 i 20 lat i przy tym status wielkich talentów.
„American dream” jest kuszący nie tylko dzięki pieniądzom. To obietnica niebywałej przygody. MLS powoli aspiruje do statusu NFL czy NBA. Oczywiście, jeszcze jej brakuje do „wielkich sióstr”, ale powolutku jej poziom idzie w górę i już niedługo może okazać się naprawdę groźną konkurencją.
Taki stan rzeczy można zawdzięczać przede wszystkim temu, że był to pierwszy pozaeuropejski kierunek, który stał się naprawdę kuszący dla najgłośniejszych, choć przebrzmiałych, nazwisk Starego Kontynentu.
Freddie Ljungberg czy Thierry Henry położyli podwaliny pod to, co mamy dzisiaj. Wcześniej, w latach 70-tych, mieliśmy w New York Cosmos Pele czy Franza Beckenbauera. Nie udało im się jednak spopularyzować soccera w takim stopniu, w jakim zrobili to gracze z XXI wieku.
Podobne marzenia mieli w Australii. Jedną z pierwszych gwiazd, które wybrały wyjazd do kraju kangurów, był Alessandro del Piero. W latach 2012-14 reprezentował barwy Sydney FC. Gwiazdą A-League nie był tylko z nazwiska.
Pokazywał wyższość nad swoimi rywalami: w 47 meczach strzelił 25 goli i zanotował 11 asyst. Nieźle, jak na gościa, który przyszedł sobie zarobić na emeryturze, prawda?
Oczywiście ułatwił mu to poziom ligi, który nie zmienił się do dzisiaj. Do Australii co jakiś czas zaglądają interesujący piłkarze, ale najczęściej są to zawodnicy „odstrzeleni” z europejskich klubów. Aktualnie jedynym godnym uwagi wyjątkiem od tej reguły jest Keisuke Honda, który występy w Melbourne Victory łączy z... rolą selekcjonera reprezentacji Kambodży.
Z Polski w nieznane
Oczywiście monopolu na dalekie wojaże nie mają tylko piłkarze o znanych nazwiskach. Przygoda, pieniądze i perspektywa ogromnej popularności kuszą też Polaków i piłkarzy, których możemy kojarzyć z naszej Ekstraklasy.
W tym okienku transferowym z PAOK-u Saloniki do saudyjskiego Al Ittihad przeniósł się Aleksandar Prijović. Ktoś powie, że były piłkarz Legii mógł wybrać lepiej, ale czy mógłby gdziekolwiek indziej liczyć na tak ogromne pieniądze i takie powitanie?
Partner Serba z mistrzowskiego ataku „Wojskowych”, Nemanja Nikolić, również wybrał nietypowy kierunek. Pojechał do USA, gdzie gra w barwach Chicago Fire. Został nawet królem strzelców MLS w sezonie 2017, zdobywając 24 bramki.
Klubowym kolegą węgierskiego napastnika stał się niedawno Przemysław Frankowski, zostając drugim piłkarzem o tym samym nazwisku w historii Fire. Jego poprzednik, Tomasz Frankowski, jeszcze w końcówce poprzedniego tysiąclecia zaliczył inną ciekawą przygodę – w Japonii, w Nagoya Grampus, gdzie jego trenerem był sam Arsene Wenger.
Opuszczenie Europy utrudnia jednak grę w reprezentacji. Dobrze wie o tym Adrian Mierzejewski, który zaliczał świetne występy w Sydney FC. To nie wystarczało jednak, by przekonać Adama Nawałkę do wysłania powołania na południową półkulę.
„Mierzej” to prawdziwy piłkarski podróżnik. W jego CV, poza zespołem z Sydney, znajdziemy saudyjskie Al-Nasr, Sharjah Cultural Sport Club ze Zjednoczonych Emiratów Arabskich czy chińskie Changchun Yatai, w którym gra obecnie. Wszędzie spisywał się naprawdę dobrze!
Mamy również swojego przedstawiciela w J-League. Gra tam były bramkarz Ruchu Chorzów, Krzysztof Kamiński, który reprezentuje barwy Jubilo Iwata. Polacy są więc obecni prawie na całym piłkarskim globie.
Jeśli jednak mówimy o naszych rodakach, którzy zaliczyli interesujące wyjazdy, to wspomnieć trzeba o Rafale Gikiewiczu. Skoro Adriana Mierzejewskiego można nazwać podróżnikiem, to byłego napastnika Śląska wypadałoby określić mianem prawdziwego obieżyświata.
Od momentu opuszczenia ojczyzny w 2013 roku grał już na Cyprze, w Kazachstanie, Bułgarii, Tajlandii, Jordanii i Arabii Saudyjskiej. Czy to źle? Jasne, że nie! Przynajmniej miał ciekawą karierę.
Czy zatem wyjazd, nawet bardzo dobrego piłkarza, w jakimś egzotycznym kierunku to coś złego? Przecież to jego decyzja. Jeśli Benatia właśnie stwierdził, że w wieku 31 lat chce zamienić Serie A na ligę katarską, to ma do tego pełne prawo.
Gdy Giovinco wsiadał do samolotu do Toronto, wszyscy uważali, że będzie to dla niego koniec prawdziwej piłkarskiej kariery, a okazało się, że to początek nowego życia! Ekscytującego, innego niż w Europie. Tak może być w przypadku każdego, kto odważy się na taki krok.
Gdy Giovinco wsiadał do samolotu do Toronto, wszyscy uważali, że będzie to dla niego koniec prawdziwej piłkarskiej kariery, a okazało się, że to początek nowego życia! Ekscytującego, innego niż w Europie. Tak może być w przypadku każdego, kto odważy się na taki krok.
„Egzotyczne” wyjazdy kuszą. Pieniędzmi, statusem gwiazdy, przygodą. Nie każdy chce udać się do krajów, gdzie futbol stoi na niezbyt wysokim poziomie, ale znajdą się i tacy śmiałkowie. Muszę przyznać, że odwagi im nie brakuje, bo to nie byle co. Daleka podróż, choć pozornie łatwa i przyjemna, jest ogromnym wyzwaniem i niewiadomą. W końcu nigdy nie można przewidzieć, co przyniesie przyszłość. Czasem jednak warto zaryzykować, pójść własną ścieżką i spróbować czegoś nowego.
Kacper Klasiński