Finał Ligi Mistrzów w USA to niestety prawdopodobna perspektywa. Tak sprzedaje się tożsamość europejskiej piłki

UEFA, FIFA, a także krajowe federacje nieraz podejmują kontrowersyjne decyzje. Organizacja mundialu w Katarze w środku sezonu czy poszerzenie grona drużyn wchodzących na Euro i Mistrzostwa Świata to najgłośniejsze pomysły rządzących piłką notabli, które budzą negatywne emocje w szerokich gronach. Teraz jednak mówi się o kolejnym koncepcie, który nie wszystkim musi się spodobać.
Liga Mistrzów UEFA, czyli najbardziej prestiżowe rozgrywki klubowe Starego Kontynentu (a może i świata), to coś, na co wyczekują wszyscy europejscy kibice. Ba, w każdym miejscy globu znajdzie się ktoś, kto postanowi obejrzeć ich spotkanie na żywo. Liczby generowane przez Champions League są naprawdę imponujące.
Popularność niesie konsekwencje
Statystyki opublikowane po zakończeniu edycji 2013/14 ukazywały dobitnie, jak wielką, globalną marką stał się klubowy odpowiednik Mistrzostw Europy. Ówczesny finał, rozgrywany w Lizbonie, był transmitowany w ponad 200 krajach. Uśrednione dane wskazują, że oglądany był przez 165 milionów osób na całym świecie. W momencie szczytowym, było to nawet 380 milionów!
Można się więc było spodziewać, że europejska federacja postanowi wykorzystać zainteresowanie swoim produktem i, w pewnym sensie, wepchnąć go na wyższy poziom. Nie, nie chodzi tu o żadne lasery czy wybuchy, przynajmniej nie dosłownie. Chodzi o udostępnienie go szerszemu gronu odbiorców.
Ostatnio bowiem mówi się, że odbyły się negocjacje, na mocy których finał Ligi Mistrzów miałby zostać rozegrany w Nowym Jorku. Takie wieści wypłynęły od Jaume Rouresa, założyciela, a także szefa Mediapro.
Firma ta to dostawca usług telekomunikacyjnych z siedzibą w Barcelonie, który działa na całym świecie. 68-letni biznesmen miał powiedzieć w katalońskim programie radiowym „El Mati”, że „trwają rozmowy, mające na celu zbadanie możliwości rozegrania w przyszłości finału Champions League w Nowym Jorku”.
Nieoficjalnie mówiło się, że chodzi dokładnie o mecz w 2021 roku, a zatem nie jest to bardzo bliska perspektywa. Niemniej, za trzy lata możemy mieć okazję patrzeć, jak najlepsze europejskie kluby walczą o dobrze nam znany, „uszaty” puchar na amerykańskiej ziemi.
Prezydent UEFA, Aleksander Ceferin zaprzeczył, jakoby taki plan miałby być w ogóle brany pod uwagę. Warto jednak się zastanowić, jakie niósłby on ze sobą konsekwencje. W końcu to jednak potencjalnie poważna zmiana.
Co znaczy granie w USA dla europejskich kibiców?
Przede wszystkim nasuwa się jedno, konkretne pytanie. O jakiej godzinie musiałby zostać rozegrany mecz, aby był transmitowany o godzinie przystępnej dla fanów w europejskich krajach? Różnica czasu między Polską a Nowym Jorkiem wynosi sześć godzin. W Londynie z kolei jest pięć godzin później niż w „Wielkim Jabłku”.
Jak widać, tutaj wielkiego problemu nie ma. Wystarczy, że hipotetyczny mecz zostanie rozegrany o godzinie 15:00 czasu lokalnego, a my nie powinniśmy odczuć różnicy. Nie powinno to też być problemem dla mieszkańców amerykańskiego miasta – w końcu finał LM rozgrywany jest zawsze w sobotę.
Istnieje jednak jeden, poważny problem, który chyba jest podstawowym czynnikiem stawiającym możliwość rozgrywania spotkań Champions League za Oceanem Atlantyckim. Jak mieliby się tam dostać lokalni fani drużyn?
Nie oszukujmy się, do finału tych rozgrywek wchodzą tylko światowe marki, które byłyby w stanie zapełnić trybuny obiektów sportowych na całym świecie, ale trzeba pamiętać o kibicach z ich domowych miast. Spotkanie Barcelony bez fanów ze stolicy Katalonii, Juventusu bez turyńczyków czy Bayernu bez Bawarczyków byłoby… po prostu dziwne.
Wiadomo, trzeba popularyzować piłkę nożną na całym świecie. Nie oszukujmy się, dla UEFY byłaby to na pewno okazja do pokaźnego zysku, a nie jest to organizacja charytatywna. Są jednak pewne rzeczy, których nie powinno się zmieniać i dlatego cieszy mnie, że oficjalnie żadne negocjacje się nie odbyły.
Dlaczego nie popieram emigracji europejskich rozgrywek do USA?
Może i jestem tradycjonalistą, ale nie wyobrażam sobie rozgrywania spotkań o najwyższą europejską stawkę na innym kontynencie. To jest po prostu nie fair wobec kibiców, którzy regularnie chodzą na spotkania swojego zespołu.
Wyjazd na drugi koniec Europy brzmi zdecydowanie lepiej niż przelot nad Atlantykiem, nawet jeśli z Londynu do Nowego Jorku możemy dostać się w sześć godzin. Dlaczego przeciętny zjadacz chleba miałby przelatywać ogromne dystanse, zamiast pozostać w obrębie swojego kontynentu? Jasne, w grę wchodzi obejrzenie swojej ukochanej drużyny, ale bądźmy rozsądni.
To nie jest też tak, że amerykańscy fani nie mogą zobaczyć najlepszych europejskich ekip na żywo. W końcu od tego właśnie jest International Champions Cup, a także niezależne od niego przedsezonowe tournée. Chyba wszystkie czołowe kluby Starego Kontynentu zaliczyły jakąś długa podróż tego lata.
Ameryka Północna, Azja, Australia – to kierunki, które obiera się w celu wygenerowania jak największych zysków i konsolidacji pozycji światowej marki. Wiadomo, nie gra się tam spotkań o stawkę, ale utrudnianie lokalnym, „pierwotnym” kibicom udania się na mecz ukochanej drużyny nie jest czymś uczciwym wobec nich.
Pan Ceferin zaprzeczył, jakoby odbywały się w ogóle jakiekolwiek rozmowy na ten temat. Nie jest jednak niemożliwe, że do takiego bezprecedensowego wydarzenia dojdzie. Chociaż, czy na pewno użycie tego słowa jest tutaj zasadne? W końcu znamy już takie przypadki.
We Włoszech to nie nowość
Z 30 rozegranych spotkań o Superpuchar Włoch, aż dziewięć razy mecz odbywał się poza granicami kraju. Od 2009 roku zaledwie trzy razy włoscy fani mieli okazję oglądać starcie mistrza kraju ze zdobywcą pucharu na swojej ziemi.
Suppercoppa Italiana grano od tamtej pory trzykrotnie w Pekinie, dwa razy w Dausze i raz w Szanghaju. W tym roku Juve stawi czoła Milanowi w Arabii Saudyjskiej, konkretnie w Rijadzie. Poza tym swoje spotkania miały też New Jersey, Waszyngton czy libijski Trypolis.
O ile wcześniejsze mecze, rozgrywane na chińskim Stadionie Narodowym w stolicy kraju przyciągały ogromne ilości zainteresowanych starciem włoskich gigantów, to edycja w Szanghaju ściągnęła zaledwie 20 tysięcy osób. Obiekt ma prawie 57 tysięcy miejsc. Coś tu jest chyba nie tak, czyż nie?
Nie zapominajmy też o edycjach katarskich. Jassim Bin Hamad Stadium nie ma nawet 15 tysięcy siedzeń, a dwa lata temu i tak nie został zapełniony. Czy zatem tutaj naprawdę chodzi o pokazanie się fanom z innych zakątków świata czy tylko o pieniądze?
Hiszpanie też chcą wykorzystać okazję do zarobku
Również LaLiga ma ambitne plany. Niedawno ogłoszono, że spotkania hiszpańskiej ekstraklasy będą rozgrywane w Ameryce Północnej. Na mocy umowy, za Oceanem zostanie rozegrany jeden mecz w sezonie.
Na podobnych zasadach goszczą u nas NBA i NFL. Co roku jedno spotkanie najbardziej prestiżowych rozgrywek koszykarskich można obejrzeć z trybun londyńskiej O2 Arena. Futbol amerykański kilkukrotnie w ciągu kampanii gości na Wembley.
To właśnie takie rozwiązanie zainspirowało ideę rozgrywania spotkań La Liga w delegacji u Jankesów. Swoje dorzuciło również tempo rozwoju futbolu, a właściwie „soccera”, jak określają grę mieszkańcy Stanów Zjednoczonych i Kanady.
Piłka nożna nową siłą za oceanem
Forbes przytoczył wyniki ankiety, w której Amerykanie mieli wybrać swój ulubiony sport. Piłka nożna miała w niej siedmioprocentowy wynik. Cztery lata wcześniej, przy okazji poprzedniej edycji badania, zaledwie 4% osób biorących w nim udział zaznaczyło okienko przy soccerze.
Chociaż wynik na kolana nie powala, to ze wszystkich sportów, których wybranie było możliwe, piłka nożna zaliczyła największy progres. Popularność futbolu amerykańskiego, koszykówki i baseballa, które uważane są w USA za bardziej interesujące, spada. Jeśli obecne trendy się utrzymają, to ten ostatni sport wypadnie z pierwszej trójki, właśnie kosztem „naszej” gry.
Te liczby wskazują na to, że przeniesienie niektórych spotkań czołowych zespołów hiszpańskiej ekstraklasy do Ameryki Północnej może okazać się dobrym zagraniem, zwłaszcza z marketingowego punktu widzenia.
Dlaczego kibice nie cieszą się z nowej inicjatywy?
Barcelona ma zmierzyć się z Gironą na Hard Rock Stadium w Miami. Sądzę, że trybuny z pewnością będą zapełnione. Co jednak mają powiedzieć posiadacze sezonowych karnetów na Estadi Montilivi?
Jak łatwo się spodziewać, sympatycy zespołu prowadzonego przez Eusebio Sacristana nie zamierzają zgadzać się na oddanie tak wielkiego wydarzenia Amerykanom. Przecież regularnie wydają swoje pieniądze na wejściówki. Dlaczego akurat jedno z najważniejszych spotkań ma być dla nich niedostępne?
Ominie ich hitowe, derbowe starcie z katalońskim hegemonem. Wielu z nich z pewnością czekało na nie z niecierpliwością. Teraz konieczne będzie obejrzenie go na ekranie telewizora lub… wykupienie lotu do USA, zapłacenie bez wątpienia podniesionej ceny za bilet na mecz, a następnie kolejna podróż samolotem, tym razem do ojczyzny.
Chociaż wymiana NBA i NFL za mecze piłki nożnej wydaje się uczciwa, to jednak niespecjalnie ją popieram. Po prostu mam wrażenie, że jest to sprzedawanie tożsamości mojego ukochanego sportu. Jasne, promocja to ważna sprawa, ale nie powinna odbywać się kosztem oddanych kibiców.
Czym byłby futbol bez fanów? Nie można o nich zapominać, zwłaszcza o tych najbardziej fanatycznych, którzy jednak skupieni są w mieście, z którego pochodzi dany zespół. Popularność na całym świecie jest naturalna, ale zapotrzebowanie na oglądanie drużyny na innych kontynentach mają zaspokajać spotkania towarzyskie. Moim zdaniem najlepiej, aby tak pozostało.
Czy można uniknąć zmian?
Niestety, pewnych zmian nie zahamujemy. Nawet jeśli rozmowy o rozegraniu finału Ligi Mistrzów w Nowym Jorku się nie odbyły, to pewnie coś podobnego jest tylko kwestią czasu. Zwłaszcza, jeśli emigracja La Liga za ocean okaże się strzałem w przysłowiową „dziesiątkę”, doprowadzi to do rozpowszechnienia takiej praktyki.
Pewnie prędzej czy później do Ameryki i Azji zawitają pojedyncze spotkania Serie A. Prawdopodobnie i pełna tradycjonalistów Premier League, w której wciąż opierają się wprowadzeniu VAR-u się ugnie. Ściągnięte zostaną też czołowe kluby Ligue 1, a jedynym potencjalnym bastionem oporu z pięciu najmocniejszych lig europejskich może być Bundesliga.
W każdym niemieckim klubie pakiet kontrolny mają bowiem stowarzyszenia kibiców. Chociaż często mówi się o tym, że hamuje to rozwój ligi, to jeszcze nie zapowiada się na zmianę takiego stanu rzeczy. Wątpię, aby nasi zachodni sąsiedzi zgodzili się na oddanie chociażby jednego spotkania ligowego Jankesom. Niczego jednak nie można być pewnym.
Dlatego trzeba poczekać na to, co będzie się działo. Czy europejskie potęgi regularnie będą grały o stawkę za Oceanem? Jeśli tak, to będzie się trzeba z tym pogodzić. Niestety, nie na wszystko mamy wpływ.
Kacper Klasiński