FC Barcelona. "Jestem najgorszym bramkarzem świata". Nienawidził grać na tej pozycji, a został legendą
Barcelona za czasów panowania Pepa Guardioli była istnym zbiorem indywidualności, które tworzyły niesamowity kolektyw. Niezastąpiony Messi, nieustannie klepiący Xavi z Iniestą, oskrzydlający Dani Alves, a za nimi człowiek, który wspiął się na szczyt, choć przez całą karierę żałował swojego wyboru. Victor Valdes latami bronił dostępu do bramki na Camp Nou, choć ta praca doszczętnie go wyniszczała.
- Lubiłem futbol, ale nienawidzę grać na pozycji bramkarza - wyznał Hiszpan na jednej z pierwszych stron swojej autobiografii, której tytuł jest nad wyraz wymowny. “Victor Valdes. Samotność bramkarza.”
Wychowanek Barcelony bez ogródek mówi o tym, że pozycja golkipera jest w piłce najbardziej wymagająca, ponieważ każdy błąd widnieje na świeczniku kibiców i ekspertów. Dobry mecz "jedynki" może być nazywany dobrym tylko wtedy, gdy koledzy zapewnią zwycięstwo. Uzależnienie od reszty drużyny wiąże się z boiskową samotnością, odcięciem od partnerów, nikłą komunikacją. Z perspektywy czasu kariera Valdesa jawi się jako wymarzona, chociaż sam zainteresowany najchętniej zmieniłby życiowe koleje swojego losu.
Presja i groźba amputacji
- Gdybym mógł wybrać jeszcze raz, za nic w świecie nie zostałbym bramkarzem. To nie jest łatwa ścieżka i żadne trofea nie rekompensują trudów, z jakimi musiałem się zmagać przez lata. Miałem wiele momentów, gdy chciałem to wszystko rzucić. Grałem, bo w młodości przekonano mnie, że jestem do tego stworzony - wyznał.
38-latek wielokrotnie zaznaczał również, że jego predyspozycje do gry na bramce były widoczne od małego. Zarówno laicy, w postaci ojca czy kolegów, jak i profesjonalni trenerzy - wszyscy dostrzegali ten ogromny potencjał, zwinność, refleks, tzw. czutkę do gry na linii. Nic dziwnego, że już w wieku 10 lat chłopak trafił do słynnej La Masii.
Spełnienie dziecięcych marzeń i wieczna sielanka? Niekoniecznie. Już kilka miesięcy po zamieszkaniu w klubowym internacie doznał z pozoru drobnego urazu mięśnia. Po szczegółowym badaniu okazało się jednak, że do organizmu dostały się bakterie, które, jak przyznaje sam zawodnik, powoli zjadały jego kość. Nad głową młodziutkiego bramkarza majaczył ostateczny wyrok w postaci amputacji, lecz finalnie nogę uratowano. Valdes zawsze podkreślał, że w tym przypadku robotę wykonał anioł stróż.
Golkiper "Dumy Katalonii" tłumił w sobie niechęć do grania na pozycji, będącej furtką w karierze, a zarazem największym przekleństwem. Pozostało mu jedynie zakasać rękawy i kontynuować obraną ścieżkę, co zaowocowało w dosyć prędkim tempie. Do pierwszej drużyny Barçy został wcielony w wieku 20 lat. Początkowo pełnił rolę zmiennika Roberto Bonano, lecz już w kolejnym sezonie wywalczył bluzę z numerem 1. Kolejne kampanie to już pasmo sukcesów zbudowanych na kanwie niecodziennej sztuczki psychologicznej.
"Najgorszy bramkarz świata"
Te słowa Valdes powtarzał jak mantrę przed niemal każdym spotkaniem. Wmawiał sobie, że jest do niczego, nie obroni żadnego strzału, osobiście spowoduje porażkę całej drużyny. Tego typu zabieg miał posłużyć za motywacyjnego kopa, ponieważ w młodym wieku Victor zauważył, że lepiej mu się gra, gdy sam się tego nie spodziewa.
Hiszpan nie narzucał sobie dodatkowej presji, z góry zakładał, że wszystko legnie w gruzach, aby wychodzić na murawę z oczyszczonym umysłem. Przekonanie Valdesa o braku swoich kompetencji w zupełności eliminowało czynnik stresu, ułatwiając podejmowanie dobrych decyzji w trakcie niezliczonej liczby meczów. Skoro Hiszpan sam utwierdzał się w przekonaniu o swojej mierności, każda udana interwencja wywoływała odwrotny efekt.
Największy popis swoich umiejętności zaprezentował, gdy nastąpiła prawdziwa kumulacja sportowego napięcia i ogromnych oczekiwań. W finale Ligi Mistrzów w 2006 r. z Arsenalem wspiął się na wyżyny sztuki bramkarskiej, prowadząc Barcelonę do upragnionego triumfu na arenie europejskiej. Wielu pamięta spotkanie na Stade de France z czerwonej kartki Jensa Lehmanna, kluczowego rezerwowego Henrika Larssona czy złotej bramki Bellettiego, ale architektem sukcesu był właśnie Victor Valdes. Jak pisał Alexandre Dumas, jeden za wszystkich, wszyscy za jednego.
- Ten mecz przeciwko Arsenalowi dał mi siły, aby grać w Barcelonie jeszcze przez wiele lat. Bez tego spotkania moja kariera pewnie nie trwałaby tak długo - wyznał w rozmowie dla magazynu "Marca".
O tym jak słuszna to była decyzja, raczej nie trzeba nikogo przekonywać. Liczba osiągnięć mówi sama za siebie. Sześć mistrzostw Hiszpanii, trzy Puchary Europy i setki spotkań zakończonych czystym kontem. Wystarczy przytoczyć, że w swojej karierze aż pięciokrotnie sięgał po Trofeo Zamora dla bramkarza La Liga z najmniejszą liczbą puszczonych bramek. Dla porównania, Iker Casillas może się pochwalić tylko jedną taką statuetką.
Powrót do normalności
- Miałem wielkie szczęście w postaci możliwości współpracy z Pepem. On zawsze wiedział jak pokierować szatnią, umiał dotrzeć do każdego z nas, złączył drużynę w całość - przyznawał Valdes.
Wraz z Katalończykiem za sterami barceloński okręt wypłynął na szerokie wody. Lata 2008-2012 stanowiły niemal nieprzerwane pasmo sukcesów, za które w pewnym stopniu odpowiadał także Valdes. Naturalnie, splendor trafiał głównie do zawodników bardziej ofensywnych, jak Messi, Xavi czy Iniesta. Golkipera doceniono właściwie dopiero, gdy na horyzoncie pojawiło się widmo pożegnania z Camp Nou.
Ostatni mecz w barwach ukochanej drużyny niestety nie ułożył się po jego myśli. 26 marca 2014 r. Barcelona podejmowała Celtę Vigo, którą gładko rozniosła 3:0. Wynik zszedł jednak na dalszy plan, ponieważ w trakcie spotkania Valdes zerwał więzadła krzyżowe w kolanie. Po kilkunastu latach gry w trykocie "Blaugrany" opuścił murawę na noszach ze łzami w oczach.
Tragiczna kontuzja zniweczyła plany godnego pożegnania, ale wyciągnął z tego wydarzenia cenną lekcję. Podczas leczenia w Augsburgu wreszcie uciekł od błysku fleszy, medialnej karuzeli. Nikt nie zaczepiał go na ulicy, mógł swobodnie jeździć komunikacją miejską, dzięki czemu wreszcie poczuł się jak zwykły człowiek. Kilka euro wydanych na bilet tramwajowy smakowało lepiej, niż miliony na koncie.
Po wyleczeniu kolana wydarzyły się jeszcze epizody w Manchesterze United, Standardzie Liége i Middlesbrough, ale owocna kariera właściwie dobiegła końca feralnego wieczoru w meczu z Celtą. I chociaż Valdes marzył o tym, aby odejść na emeryturę, do Barcelony wrócił niczym bumerang. W ubiegłym roku były bramkarz objął pieczę nad zespołem Juvenil A. Osiągane wyniki co prawda nie powalały na kolana, a najgłośniej o jego pracy zrobiło się, gdy w trakcie turnieju juniorów kazał sędziemu "spier***ać".
Praca z młodzieżą nie była wzorowa, choć warto wspomnieć o tym, że Valdes być może znów po cichu przysłużył się Barcelonie. Niekwestionowanym odkryciem tego sezonu został przecież młodziutki Ansu Fati, który, mimo braku doświadczenia, brylował skutecznością. Nim Hiszpan z gwinejskimi korzeniami otrzymał powołanie od Ernesto Valverde, zdobywał szlify pod okiem Valdesa. Bramkarz zatroszczył się o losy swojego podopiecznego.
- W trakcie przedsezonowych sparingów Ansu zgłosił ból w stopie. Poprosiłem go, żeby pokazał mi swoje buty. Były w opłakanym stanie, kaleczyły mu stopy. Od razu kupiłem mu nową parę - zdradził 38-latek.
Valdes stracił swoją pracę, a Fati zaliczył serię naprawdę znakomitych występów. Victora już na Camp Nou nie ma, lecz utalentowany 17-latek jest pewnego rodzaju owocem pracy byłego bramkarza. Tak jak obfite gabloty, które pękają w szwach od nadmiaru trofeów, zdobytych z Valdesem między słupkami.
Dla Hiszpana prawdziwym zwycięstwem nie były jednak trzy wygrane finały Ligi Mistrzów, a trójka potomstwa: Dylan, Kai oraz najmłodsza Vera. W futbolu osiągnął wszystko, ale traktował to jak zwykłą pracę, sposób na wyżywienie rodziny, nie dokonywał heroizacji swoich wyczynów. Cytując Juergena Kloppa, Valdes zawsze pozostawał "The Normal One".
Mateusz Jankowski