Dwumetrowiec bohaterem znanego klubu. Rośnie nowa, mocna siła w Europie. On jest jej symbolem

Dwumetrowiec bohaterem znanego klubu. Rośnie nowa, mocna siła w Europie. On jest jej symbolem
Mark Cosgrove/News Images/SIPA USA/PressFocus
Gdy był nastolatkiem, podziękowano mu w akademii Newcastle United. Potem, zanim wrócił na St. James’ Park, musiał przebijać się z odmętów niższych lig. A teraz trafił dla “Srok” w Lidze Mistrzów. Dan Burn spełnia dziecięce marzenia, choć te jeszcze niedawno wydawały się nierealne.
Kibic od dziecka, ulubieniec trybun i jeden z bohaterów ostatniej serii gier w Lidze Mistrzów. Dan Burn przeszedł drogę od futbolu amatorskiego do Premier League, wyśnionego transferu do Newcastle United, a teraz gola z PSG. I nie była to tylko bramka w najbardziej prestiżowych europejskich rozgrywkach. To kolejny rozdział świetnej opowieści o tym, że marzenia w futbolu można spełnić zawsze, nawet jeśli w pewnym momencie wydawały się nierealne.
Dalsza część tekstu pod wideo

Przekreślone (?) marzenie

Obrońca urodził się w Blyth, niedaleko Newcastle. Ojciec, wielki fan “Srok”, starał się wychować go na zapalonego kibica. Początkowo miał z tym problemy. Jak Burn sam opowiadał w rozmowie z oficjalną stroną “The Magpies”, w piłkę zaczął grać nie z miłości do futbolu, której długo nie mógł złapać od taty, ale dzięki kolegom. Ci kopali w rodzinnym Blyth i postanowił robić to samo, co oni. Z czasem zaraził się rodzinnym bakcylem. W dzieciństwie często więc bywał na trybunach St James’ Park, m.in. w czasach dosyć udanej ery Sir Bobby’ego Robsona. Poza dopingowaniem zespołu, sam należał też do jego grup młodzieżowych, bo w domowej miejscowości wyróżniał się na tyle, że został wypatrzony przez większy klub. Przez pewien czas żył marzeniami, lecz wreszcie stanęły one pod poważnym znakiem zapytania. Gdy miał 11 lat, podziękowano mu. Zaczął tułać się po mniejszych akademiach, lądując m.in. w lokalnych zespołach z Blyth: AFC i Spartans. Ale po spadku z prestiżowej akademii do amatorskich zespołów rozpoczął drogę w górę.
Najpierw wypatrzyło go Darlington. Zagrał tam kilka spotkań jeszcze na poziomie profesjonalnej czwartej ligi. Potem, po spadku, kopał też piłkę poziom niżej - w National League. Stamtąd jednak zaliczył poważny skok w górę. Rosłego defensora pozyskało grające na najwyższym szczeblu rozgrywkowym Fulham. Tam zaliczył serię wypożyczeń, ale dostał też szansę występów w elicie. Zagrał m.in. w pamiętnym meczu przeciwko Manchesterowi United na Old Trafford, gdy ekipa Davida Moyesa zaledwie zremisowała z niżej notowanymi rywalami, choć wykonała aż 81 (!) dośrodkowań. Nie szło im zbyt dobrze m.in. dzięki dobrej postawie dwumetrowca w obronie londyńczyków. 21-letni wówczas piłkarz mówił wtedy, że tyle okazji do główkowania nie miał aż od czasów piątej ligi.
Przetarcie w Premier League już w młodym wieku nie uchroniło jednak Burna od kolejnego kroku w tył. Z “The Cottagers” spadł do Championship. Potem, po przejściu do Wigan, zaliczył też relegację do trzeciej ligi, lecz od zimy 2019 roku idzie tylko do przodu. I to z niespotykaną wcześniej u siebie konsekwencją. Najpierw nadszedł powrót do elity po transferze do Brighton. Potem wywalczenie sobie miejsca w podstawowym składzie u Grahama Pottera. Aż wreszcie, prawie dwa lata temu, solidnego już ligowego obrońcę o ugruntowanej pozycji zapragnęło ściągnąć dopiero co przejęte przez inwestorów z Arabii Saudyjskiej Newcastle United. To było spełnienie marzeń i preludium do wymarzonego okresu kariery.

Twarz zespołu

Transfer Burna mógł budzić lekkie wątpliwości. Pod względem sportowym z perspektywy piłkarza stanowił spore ryzyko. Newcastle biło się o utrzymanie, a Brighton zbierało coraz lepsze opinie i miało bezpieczne miejsce w środku tabeli. Co więcej, po spektakularnych medialnych zapowiedziach mogliśmy spodziewać się, że klub z Tyneside postara się o bardziej efektowne wzmocnienia. Jak się jednak okazało, wyszło z tego połączenie idealne.
Anglik szybko stał się ulubieńcem trybun jednego z najbardziej żywiołowych stadionów na Wyspach. To postać szalenie charakterystyczna, w dużej mierze z powodu ponadprzeciętnego wzrostu. Mierzący 201 centymetrów zawodnik ustawiany jest regularnie na lewej obronie. Od czasu do czasu kółka po internecie robi także odgrzewana informacja o tym, że za młodu stracił palec serdeczny u prawej ręki, gdy noszony na nim pierścień zahaczył mu się podczas wspinaczki na ogrodzenie.
W momencie transferu do Newcastle jego nazwisko znowu zaczęło pojawiać się w mediach z dużą częstotliwością. Zaczęły wypływać zdjęcia Burna z dzieciństwa w trykotach klubu, a było ich naprawdę sporo. Wszyscy fani Premier League słyszeli, że na St James’ Park wraca kibic “The Magpies” od dziecka. Rosły piłkarz pracował przez 18 lat, aby jeszcze raz założyć koszulkę ukochanego klubu. Nie trudno więc zrozumieć popularnych “Geordies”, wspierających tłumnie zespół z Tyneside. To właściwie jeden z nich, spełniający wielkie marzenia. A podobne miało przecież wielu innych fanów. Wystarczy tylko przypomnieć jego słowa po debiutanckim trafieniu:
- O czymś takim się śni. Strzelić gola tuż przed Gallowgate [trybunie najbardziej zagorzałych kibiców na St James’ Park]. Chyba aż zabrakło mi miejsca na ślizg na kolanach. (...) Cieszę się tylko, że się nie rozpłakałem przed kamerą.
Powrót wychowanka miał też zresztą wymiar symboliczny. Pozyskanie “swojego człowieka” w połączeniu z polityką transferową nowych właścicieli wysłały sygnał kibicom: nie chcemy kupować tylko wielkich gwiazd, będziemy budować zespół z rozsądkiem: taki, z którym możecie się utożsamiać. I choć do Newcastle trafili świetni, drodzy piłkarze, jak Bruno Guimaraes, Alexander Isak czy Sandro Tonali, to Burn jest jedną z twarzy tej drużyny - lokalnym chłopakiem, pomagającym w pisaniu nowego rozdziału, lepszego od ostatnich, rozczarowujących lat.

Najlepszy okres w karierze

Boisko szybko pokazało, że powrót wychowanka na północny wschód Anglii to coś więcej, niż tylko sentymentalna historia. Eddie Howe dobrze wiedział, po co ściągnął go z Brighton i od razu zrobił z Dana ważne ogniwo zespołu. Ten zaczynał w roli środkowego obrońcy, potem został przesunięty na lewą stronę. Pomimo wzrostu nieprzystającego do stereotypu bocznego defensora, radzi sobie tam naprawdę nieźle. Z uwagi na ofensywne zapędy grającego na przeciwległej flance Kierana Trippiera ma mniej obowiązków z przodu, ale dużą wartość stanowi jego pewność z piłką przy nodze. Warunki fizyczne to dodatkowy bonus, również w ataku.
Taki piłkarz to dobre “narzędzie”. Można go wykorzystać we właściwym systemie. I w Newcastle właśnie to robią. Od powrotu na St James’ Park 30-latek ominął tylko jeden mecz ligowy - pierwszy zaraz po transferze. Ma aktualnie serię 61 występów w Premier League z rzędu, w tym zaledwie trzech z ławki. To dobrze pokazuje, że jest jednym z ważnych elementów składu “Srok”. Odpalony niegdyś z akademii, przebijający się z powrotem z amatorskiego futbolu, stał się istotnym ogniwem ekipy, która zajęła miejsce w czołowej czwórce ligi angielskiej.
To oczywiście dało mu okazję do odhaczenia kolejnego osiągnięcia, choć jeszcze pięć lat temu wydawało się właściwie niemożliwe. Burn usłyszał słynny hymn Ligi Mistrzów z poziomu murawy. Pomógł wywalczyć czyste konto w starciu z AC Milan na San Siro. Strzelił też gola przy okazji wygranej 4:1 z PSG. Gola skutkującego żywiołowymi reakcjami w mediach społecznościowych.
I trudno się dziwić, bo właśnie takie historie chwytają za serce. Można mieć wątpliwości co do właścicieli Newcastle i ich polityki w ojczystym kraju. Można nie przepadać za pompowaniem grubej kasy w kluby przez zagranicznych inwestorów. Ale Danowi Burnowi akurat nie ma co zarzucać skoku na kasę, bo przecież zapracował na powrót do drużyny, którą ma we krwi. Przeszedł drogę od National League do strzelenia bramki przeciwko naszpikowanemu gwiazdami PSG w Champions League na wypełnionym po brzegi St James’ Park. To po prostu niesamowicie romantyczna historia, sprawiająca, że człowiekowi robi się cieplej na sercu. Patrząc na niego, aż przypomina się film animowany “BFG: Bardzo Fajny Gigant” w reżyserii Stevena Spielberga. Bo to naprawdę gigant i to taki, że nie sposób go nie lubić.
- To fenomenalna historia. Przecież to posiadacz karnetu sezonowego. Serce musiało mu wyskakiwać z klatki piersiowej. Co za chwila dla niego, jego rodziny i tego klubu - mówił Rio Ferdinand na antenie “TNT Sports”.
- To coś, o czym będę myślał pewnie dopiero po skończeniu kariery. Spełniłem marzenie i postaram się pomóc w każdy możliwy sposób, jak długo tylko będę mógł - mówił Burn w rozmowie z “Chronicle Live” w grudniu.
To marzenie z każdym kolejnym miesiącem staje się coraz piękniejsze. A on czerpie z niego całymi garściami.

Przeczytaj również