Dwa lata temu byli na dnie, dziś szykują się do startu w Bundeslidze. Jak daleko zajdzie SC Paderborn?
Są takie futbolowe historie, które trudno racjonalnie wytłumaczyć. Opowieści, w których kluczową rolę odgrywa pomyślny zbieg okoliczności, przypadek, ale i ciężka praca. Właśnie do takich należy droga Paderborn. Beniaminek Bundesligi spadał z niej w 2015 roku. Dwa lata później zakończył kampanię w niemieckiej trzeciej lidze na miejscu, które powinno skutkować relegacją. Tymczasem już niedługo ponownie jego zawodnicy wybiegną na boiska rodzimej ekstraklasy, po tym, jak dwa lata z rzędu zadali kłam wszelkim przewidywaniom ekspertów.
Ostatnie lata drużyny z Nadrenii-Północnej Westfalii przypominają fragment sinusoidy. Od największego sukcesu w historii do, pozornie, punktu bez wyjścia i z powrotem. Teraz jednak zawodnicy beniaminka będą chcieli spisać się lepiej, niż pięć sezonów temu, spełniając swoje marzenia, które jeszcze niedawno mogli spisywać na straty.
Pierwsze koty za płoty
Gdy w 2014 roku drużyna SC Paderborn wchodziła do Bundesligi pierwszy raz w swojej historii, nikt nie oczekiwał od niej cudów. Ot, jeden z zespołów, których w ostatnich latach w niemieckiej ekstraklasie było kilka, podobnych do St. Pauli, Darmstadt czy Greuther Fürth.
Ekip, które doświadczenie w najwyższej klasie rozgrywkowej naszych sąsiadów miały zerowe lub szczątkowe. Takich, które miały wejść, zebrać lanie i spaść. Pamiętało się je głównie z tego, że dodawały trochę kolorytu – miały jednego-dwóch interesujących zawodników lub szalonych kibiców.
Z czego zapamiętamy pierwszą kampanię powstałego w 1985 roku klubu na najwyższym szczeblu ligowej drabinki? Z tego, że na Allianz Arena po czterech kolejkach jechali jako sensacyjni liderzy. Z tego, że nagle do Polski dotarła wiadomość o tym, że stadion Piasta Gliwice jest właściwie kopią tego w Paderborn. No i z rekordowej bramki Moritza Stoppelkampa, zdobytej z odległości... 82 metrów.
Tak, jak widać, nie zapadli nam w pamięci swoją grą czy heroiczną walką o utrzymanie, a co najwyżej przebłyskami i ciekawostkami. To jednak miała być weryfikacja, szansa na sprawdzenie tego, ile im brakuje do zespołów grających w elicie. Bo że brakowało, nie było żadnych wątpliwości. Wszyscy liczyli się ze spadkiem, a po nim miał nastąpić powrót do normalności.
Ekipa z Benteler-Arena była bowiem regularnym bywalcem na boiskach 2. Bundesligi. Od awansu w 2005 roku zaledwie rok spędziła niżej. Wydawało się więc, że po prostu będzie można wrócić do tego, co było wcześniej – bezpiecznego bytu. Tak się jednak nie stało.
Kryzys
Relegacja nie oznaczała ryzyka zapaści finansowej. Zbrojąc się na rozgrywki ekstraklasy nie wydano bowiem szalonych sum. Rozsądnie rozporządzano pieniędzmi. Problem w tym, że niespełna rok po debiucie w „krainie marzeń” w klubie nie było aż 10 zawodników, którzy znajdowali się w 18-osobowej kadrze na historyczny mecz z Mainz.
Zabrano również młodego trenera, André Breitenreitera. Każde w miarę interesujące ogniwo znalazło dla siebie nowy dom. Konieczna była rewolucja. A, jak dobrze wiemy, rewolucje niosą ze sobą ryzyko.
W przypadku Paderborn konsekwencje były najgorsze z możliwych. Rozgrywki 2015/16 zespół zakończył na dnie 2. Bundesligi. Miał aż trzech różnych trenerów, w tym byłego świetnego piłkarza, Stefana Effenberga. Żaden z nich jednak nie znalazł odpowiedniego planu dla swoich podopiecznych, a były reprezentant kraju pożegnał się z klubem serią dwunastu spotkań bez wygranej.
Kolejna kampania wyglądała bliźniaczo i zakończyła się 18. lokatą w 20-zespołowej III Lidze. Szkoleniowców było czterech, zmiany w kadrze znowu ogromne. To nie miało prowadzić nigdzie indziej, niż prosto w przepaść.
Jeśli do dwóch chaotycznych sezonów dodamy odejście głównego inwestora, to zdamy sobie sprawę, w jak fatalnej sytuacji znalazł się niedawny kopciuszek Bundesligi. Kompletnie niezgrana kadra, brak kasy, spadek poza ligi zawodowe. Wydawało się, że nie będzie już ratunku.
Łut szczęścia
Ostatecznie jednak zespół, który do końca rozgrywek poprowadził Steffen Baumgart, nie spadł. Wszystko dzięki kryzysowi TSV 1860 Monachium, które zostało spuszczone do III Ligi. Ich właściciel zrezygnował jednak z dopłaty do budżetu, co spowodowało, że nie było wystarczających środków na rozpoczęcie gry na tym poziomie.
Tym samym, to „Lwy” wylądowały w rozgrywkach amatorskich, a SCP przy przysłowiowym „zielonym stoliczku” dostało utrzymanie. To było koło ratunkowe. Szansa na odbicie się od dna.
Trener, który jak do tej pory nie miał żadnego doświadczenia w zawodowej piłce, wraz z dyrektorem sportowym, Markusem Krösche, postanowili szukać graczy poziom niżej. I to właśnie o nich oparto zespół.
Chcieli powolnej odbudowy, chwili spokoju po niesamowicie burzliwych kilku sezonach. W większości pozyskali zawodników młodych, często z czwartoligowych rezerw ekstraklasowych ekip. Okazało się, że to strzał w dziesiątkę.
Podróż powrotna
47-letni Niemiec, który może pochwalić się 224 meczami w Bundeslidze w roli piłkarza wpoił swoim zawodnikom filozofię futbolu, która bardzo podoba się naszym zachodnim sąsiadom. Wysoki pressing, pracowitość, szybkie ataki – brzmi znajomo? No jasne, że tak!
A najlepsze jest to, że przy odpowiednich wykonawcach wychodzi to bardzo dobrze. No i Baumgart właśnie takich sobie znalazł. Pogrążone w kryzysie SC Paderborn ze szkoleniowcem, który nie miał styczności z „poważną trenerką”, zadało kłam wszelkim przedsezonowym przewidywaniom.
Przez niemal całą kampanię zajmowało miejsca na szczycie ligowej tabeli, aby w samej końcówce sezonu spaść na drugą lokatę. To jednak nie zmieniło nic – w dalszym ciągu udało się wywalczyć awans, co było zwieńczeniem fenomenalnej kampanii i nagrodą za ryzykowne, choć trafione decyzje.
Chyba najlepszym dowodem tego, jak dobre transfery przeprowadzono, jest fakt, że pozyskanego za darmo latem z grającego w Regionallidze berlińskiego Dynama, Dennisa Srbeny’ego po pół roku sprzedano do Norwich. Klub Championship zapłacił za pomocnika półtora miliona euro. Przypominam, to był gracz z trzeciej ligi niemieckiej!
W kolejnym sezonie nie było już tak łatwo. Paderborn początkowo zajmował miejsce w środku tabeli, aby w samej końcówce wskoczyć na drugą, premiowaną automatycznym awansem pozycję. Znowu mieliśmy praktycznie takie same transfery – sondowanie rezerw drużyn Bundesligi i trzeciego czy czwartego poziomu rozgrywkowego.
Filozofia Baumgarta i Kröschego pozostaje niezmieniona do dziś, nawet jeśli ten drugi od niedawna pełni rolę dyrektora sportowego w Lipsku. Drużyna, oparta w dużej części o piłkarzy, którzy przed trafieniem do niej nie mieli większego doświadczenia nawet na poziomie 2. Bundesligi zagra w najwyższej lidze w kraju. I znowu czeka ją weryfikacja. Pytanie tylko, jakie przyniesie skutki.
Drugie podejście
Kampania 2019/20 będzie dla graczy beniaminka życiową szansą. Z całej kadry w pierwszej lidze zagrało zaledwie sześciu piłkarzy, którzy uzbierali łącznie 95 występów. Tylko Uwe Hünemeier, Christian Strondhiek i Gerrit Holtmann mają przy swoim nazwisku zapisaną dwucyfrową liczbę gier.
Jak łatwo się spodziewać, wszyscy zawodnicy, którzy pamiętają ostatnią przygodę ekipy z Benteler-Arena w Bundeslidze odeszli z klubu. Kilka lat temu wrócił jednak wspomniany już Strondhiek, a później dołączył do niego Hünemeier i najprawdopodobniej to oni będą stanowić podstawowy duet stoperów młodej drużyny.
W kadrze wciąż mamy pięciu graczy, którzy „spadali” do Regionalligi oraz czterech kolejnych, którzy z zespołem wywalczyli awans z trzeciego poziomu rozgrywkowego. Skala tego, czego dokonali, jest wręcz niesamowita.
Średnia wieku wynosi niewiele ponad 25 lat, średnia liczba gier na najwyższym poziomie rozgrywek na jednego zawodnika to niewiele ponad trzy. Oczekiwania są więc takie, jak w poprzednich dwóch sezonach – niewysokie.
Dwa razy jednak udało się je zdecydowanie przebić. Tym razem może być podobnie, chociaż będzie to ogromnie trudne. Celem, oczywiście, będzie utrzymanie, ale chyba nikt nie oszukuje się, że Paderborn walczy w swojej kategorii wagowej.
Wystarczy tylko wspomnieć, że Philipp Klement, najlepszy strzelec drużyny, odszedł do... Stuttgartu, który spadł do drugiej ligi. To tylko pokazuje, jak postrzegana jest ta drużyna w Niemczech.
Gdy zgłosi się lepszy klub, to niemal każdy z ich zawodników odejdzie z pocałowaniem ręki. Teraz jednak jest idealny moment, aby zapracować na wymarzoną ofertę. Niezależnie od tego, co się stanie – SC Paderborn to rodzina, grupa gości, którzy są w stanie za siebie umierać na boisku.
Ich kibice byli już pogodzeni z pogrążeniem w otchłani amatorskiego futbolu, ale dostali coś, czego nigdy nie dałoby się kupić. Ostatnie dwa lata były chyba najbardziej szalonymi w całym ich fanowskim życiu. Teraz nadchodzi trzeci rok, zwieńczenie tej wspaniałej podróży. Wywalczony w bólach, ale i w iście bajkowym stylu. A my czekamy z niecierpliwością i zastanawiamy się, na ile jeszcze stać Baumgarta i jego ekipę.
Kacper Klasiński