Cztery lata temu Legia Warszawa powstrzymała wielki Real Madryt. Co się stało z tamtą drużyną?
Ten mecz został zapamiętany przez wielu jako jeden z najlepszych występów polskich drużyn w europejskich pucharach. Od czasu zremisowanego przez Legię Warszawa 3:3 spotkania z Realem Madryt mijają dzisiaj dokładnie cztery lata. Ten czas zupełnie odmienił stołeczną ekipę, w kadrze której obecnie brakuje choćby jednego piłkarza grającego 2 listopada 2016 roku z “Los Blancos”.
Ten dzień zapisał się w sercach wielu kibiców, nie tylko tych z Warszawy. Oto bowiem do Polski przyjechali wielcy „Królewscy”, aktualni zwycięzcy Ligi Mistrzów. Zespół naszpikowany wielkimi gwiazdami, takimi jak Gareth Bale, Karim Benzema czy, a może przede wszystkim Cristiano Ronaldo. A do tego wszystkiego z prawdziwą legendą na ławce w osobie Zinédine’a Zidane’a.
Choć kilka tygodni wcześniej Real bez problemów rozprawił się z mistrzami Polski w Madrycie i wygrał 5:1, do rewanżowego starcia przy Łazienkowskiej nie podszedł nonszalancko. Po nieco ponad pół godzinie gry prowadził 2:0 i wydawało się, że zainkasuje łatwe trzy punkty. Wtedy jednak do głosu doszła ekipa trenera Jacka Magiery. Strzeliła trzy gole, wyszła na prowadzenie, ale ostatecznie po dwóch minutach Hiszpanie zdołali wyrównać. Remis ten do dzisiaj w Warszawie wspominany jest jednak jako jeden z najpiękniejszych pojedynków w historii klubu.
Została nostalgia i… Cierzniak
Podobnie jest zresztą z piłkarzami, którzy tworzyli tamten zespół. Kiedy tylko wspomina się któregoś z nich, wówczas w głosie kibica Legii pojawia się zazwyczaj nutka nostalgii. Każdy sympatyk stołecznej ekipy doskonale zdaje sobie sprawę z tego, że po roztrwonieniu świetnego współczynnika na kolejną szansę spotkania z tak wielkim rywalem być może trzeba będzie poczekać długie lata.
Jak krótkowzroczna jest polityka warszawskiego klubu, niech najlepiej świadczy fakt, że w prowadzonym obecnie przez trenera Czesława Michniewicza zespole nie tylko nie znajduje się żaden piłkarz z zawodników z wyjściowej jedenastki w meczu z Realem, ale spośród wszystkich powołanych na tamto starcie graczy piłkarzem Legii jest wciąż jedynie Radosław Cierzniak. Dla porównania, w ekipie „Królewskich” do tej pory gra aż dziewięciu piłkarzy pamiętających pojedynek w Warszawie. A trenerem Realu wciąż jest Zidane, choć w międzyczasie zaliczył krótki urlop.
Legię można jednak z tego toku myślenia wybronić, jeśli spojrzymy w dowody piłkarzy tworzących ówczesny zespół. Jacek Magiera niejednokrotnie wystawiał wówczas jedenastkę, której średnia wieku oscylowała w granicach trzydziestki. Patrząc z tego punktu widzenia, nic więc dziwnego, że stosunkowo niewielu zawodników z tamtej drużyny zdołało po odejściu z Łazienkowskiej zrobić oszałamiające kariery.
Był Real, była więc i Barcelona
Tak naprawdę najlepiej poszło tym, którzy byli wówczas zdecydowanymi liderami warszawskiego zespołu. Największa z ówczesnych gwiazd to chyba Vadis Odjidja-Ofoe. Dla strzelca kontaktowego, a zarazem jakże pięknego gola w meczu z Realem, nie był to ostatni pojedynek przeciwko gigantowi z Primera División w Lidze Mistrzów. Sezon później, już w barwach Olympiakosu miał bowiem okazję mierzyć się z FC Barceloną. Teraz jest natomiast kapitanem rodzimego Gentu i występuje z nim regularnie w Lidze Europy.
Nieco inną, bardziej egzotyczną drogę obrali napastnicy stanowiący wówczas o sile ataku Legii, którzy akurat Keylora Navasa przy Łazienkowskiej nie zdołali wtedy pokonać. Nemanja Nikolić już przecież zaledwie dwa miesiące po meczu z „Królewskimi” został piłkarzem Chicago Fire. Tam też strzelał jak na zawołanie, ale po trzech latach postanowił wrócić do ojczyzny i związał się z Fehérvárem (dawnym Videotonem). Dla niego w nowym sezonie zdołał już zdobyć pięć bramek w ośmiu spotkaniach.
Sporo, chyba nawet więcej niż Nikolić, osiągnął też Aleksandar Prijović, który z Realem wszedł wówczas z ławki. Grając w PAOK-u został królem strzelców ligi greckiej, ale i on wreszcie postanowił zarobić na sportową emeryturę, więc w styczniu zeszłego roku podpisał kontrakt z saudyjskim Al-Ittihad. Na podobnej długości geograficznej grał też swego czasu kapitan Legii w meczu Hiszpanami, Jakub Rzeźniczak, który przecież również po raz kolejny usłyszał hymn Ligi Mistrzów jako piłkarz właśnie azerskiego Karabachu.
Do listy zawodników z tamtego składu, których kariery nabrały później jeszcze bardzo pozytywnych barw należy zaliczyć oczywiście Bartosza Bereszyńskiego oraz Guilherme. Ten pierwszy jest od kilku sezonów filarem Sampdorii, drugi najpierw zanotował epizod w Serie A, tyle że w barwach Benevento, a teraz świetnie odnajduje się w tureckim Goztepe.
Kluby z tego samego zestawu
Spośród graczy tamtej jedenastki z pewnością nie tak swoją przyszłość wyobrażał sobie Michał Pazdan. Owszem, środkowy defensor dość późno wszedł na ten najwyższy poziom, lecz gdy już tego dokonał, to od razu poszedł na całego. To właśnie w roku 2016 osiągnął chyba swój piłkarski szczyt, dochodząc z reprezentacją Polski do ćwierćfinału Euro i rywalizując z Legią w Lidze Mistrzów. Po czasie wydaje się jednak, że krakowianin przy Łazienkowskiej nieco się zasiedział. Nie wykorzystał swojego momentu, by zagrać jeszcze w którejś z czołowych lig Europy. Ostatecznie trafił „tylko” do MKE Ankaragücü, z którym gdyby nie koronawirus, w zeszłym sezonie spadłby z tureckiej ekstraklasy.
Swojej szansy nie wykorzystał też zdecydowanie Thibault Moulin. Francuz po udanej przygodzie z Legią z powodzeniem mógłby zakotwiczyć, podobnie jak teraz Odjidja-Ofoe, w którymś z belgijskich potentatów lub zagrać w ekipie z dołu tabeli w swojej ojczyźnie. Tak jak kolega ze środka pola „Wojskowych”, najpierw zdecydował się jednak na przeprowadzkę do Grecji, gdzie został klubowym kolegą Prijovicia w PAOK-u. Tam w przeciwieństwie do rosłego napastnika sobie jednak kompletnie nie poradził. Trafił na wypożyczenia, na moment nawet do obecnego klubu Pazdana, a tego lata został piłkarzem Cean. Nie jest tu jednak mowa o ekipie występującej w Ligue 2, lecz drużynie grającej na szóstym poziomie rozgrywkowym…
Z pewnością więcej mogli też osiągnąć dwaj Michałowie, Kucharczyk i Kopczyński, lecz oni po jednym sezonie spędzonym poza granicami Polski, kolejno w Rosji i Nowej Zelandii, powrócili do Ekstraklasy. Już niedługo mogliby się spotkać w bezpośrednim meczu Pogoni Szczecin z Wartą Poznań. Problemem może okazać się jednak kontuzja tego drugiego, który w barwach „Dumy Wildy” nie zdołał jeszcze nawet zadebiutować. Do piłkarskiej emerytury dorabiają też sobie Tomasz Jodłowiec w Piaście Gliwice, Arkadiusz Malarz w ŁKS-ie oraz Adam Hlousek w Kaiserslautern.
Zabrakło spektakularnych transferów
Po awansie do Ligi Mistrzów w Legii myślano, że klub odskoczy reszcie ligowej stawki na wiele lat, a pomogą w tym nie tylko pieniądze od UEFA, lecz także środki zarobione na transferach z piłkarzy, którzy ją na te salony wprowadzili. I choć rzeczywiście „Wojskowym” udało się sprzedać kilku wspomnianych wyżej zawodników za naprawdę ładne kwoty, wydaje się, że do mitologizacji tego składu zabrakło transferu z prawdziwego europejskiego topu.
Legia była ekipą, która dała wtedy wszystkim polskim kibicom ogrom radości. Nie ulega jednak wątpliwości, że była też zespołem stworzonym przez piłkarzy „na tu i teraz”. Tak jak obecnie w Lechu występuje kilku piłkarzy z tym najwyższym potencjałem sprzedażowym (chodzi tu o młodych wychowanków w postaci Jakuba Kamińskiego, Tymoteusza Puchacza czy sprzedanego już Jakuba Modera), tak wówczas w Legii jedynym graczem o takim profilu był właściwie Bereszyński. Reszta z uwagi na swoje metryki mogła jedynie liczyć na transfery co najwyżej solidne.
Choć ówczesna droga Legii oraz ta obecna Lecha znacząco się od siebie różnią, łączy je jeden istotny fakt: obie sprawiły, że choć na chwilę zapomnieliśmy o naszym miejscu w klubowym rankingu UEFA. I pomyśleliśmy, że nie jesteśmy jednak pod tym względem zaściankiem europejskiego futbolu. Dlatego pozostaje trzymać kciuki, by w najbliższych latach tego typu historie miały miejsce częściej.