Czas na transfery sędziów. Gdyby Marciniak był piłkarzem, grałby w Premier League

Czas na transfery sędziów. Gdyby Marciniak był piłkarzem, grałby w Premier League
Fotoarena
Futbol wyrósł na brutalnych regułach rynku. Najlepsi za grubą kasę ściągają najlepszych, ale sędziów ta zabawa praktycznie nie dotyczy. Nie ma czegoś takiego jak transfery ludzi z gwizdkiem. Największe talenty kiblują w krajowych federacjach, co jest dziwadłem, bo przecież migrują już nawet specjaliści od trawników. Trzy lata temu Arsenal zatrudnił naukowca, twórcę gry Candy Crush, wyciągniętego z Rosji.
Dalej brzmi to jak surrealizm. Finał mistrzostw świata w Katarze obejrzy grubo ponad miliard ludzi, a obok Leo Messiego i Kyliana Mbappe swoje role w tym wydarzeniu odegrają też polscy sędziowie z Szymonem Marciniakiem na czele. Przy zachowaniu odpowiednich proporcji, przypomina to przygodę Roberta Lewandowskiego z polskim systemem szkolenia, gdzie jajko rzucone o ścianę jakimś cudem się nie rozbiło. Marciniak jest przykładem jak planem i sumiennością można wdrapać się na szczyt własnej profesji, bez względu na otoczenie. Nie startował z pułapu czerwonych dywanów, a mimo to właśnie tam jest. Reprezentuje nas, Polaków w centrum piłkarskiego świata, choć już za półtora miesiąca drepcząc w śniegach Ekstraklasy znowu usłyszy, że jest “kur…” i do niczego się nie nadaje.
Dalsza część tekstu pod wideo
Piłka jest pod tym względem fascynująca. Ciągle latamy do ściany do ściany, ale na szczęście w FIFA ktoś ma inne zdanie na temat polskich sędziów. Marciniak jest tam, gdzie kiedyś był Pierluigi Collina. Może na lata stać się guru własnego poletka, a to z kolei każe zadać pytanie, czy ktoś taki już na zawsze skazany jest tylko na polską młóckę premiowaną od czasu do czasu meczami w Lidze Mistrzów? Ten temat dotyczy nie tylko jego i wraca za każdym razem, gdy w topowej lidze któremuś sędziemu za mocno zadzwoni w głowie. Przykładowa Premier League śpi na pieniądzach. Sama często chwali się tym jak mocno zbudowały ją nauki Arsene’a Wengera i inne zagraniczne wpływy, ale obcych arbitrów dopuścić nie chce. Wyjątkiem był Dermot Gallagher, który jako szesnastolatek wyjechał z Irlandii, a teraz za rodzynka robi Jarred Gillett, Australijczyk, o którym nikt nie powie, że był bohaterem transferu, bo po przeprowadzce do Anglii zaczynał od League Two.

Beczka z miodem

Kibiców już dawno nie obchodzą narodowości. W piłce na pierwszym miejscu zawsze liczy się jakość, stąd masowe migracje piłkarzy - rozkręcone na dobre po wprowadzeniu prawa Bosmana w połowie lat dziewięćdziesiątych. Góra piramidy, czyli gracze z elity są kluczową siłą roboczą tego biznesu i już trzecią dekadę lepią go na swoją korzyść. Mogą wybierać między klubami i windować pensje, bo kluby i tak na to pójdą - tego wymaga konkurencja i chęć trwania przy beczce z miodem. Nie kupisz ty, to kupi twój rywal. Łatwiej jest kupować niż szkolić, tak samo jak łatwiej jest szukać za granicą.
Biznes nie patrzy na paszporty. Każda branża zbudowana jest na tym, że wyciąga najlepszych i najzdolniejszych bez względu na rasę, religię, czy płeć. Ale przy sędziach to nie działa. Jako jedyni są wyspą wyjętą z praw rynku. Wszystkie zawody mają otwarte drzwi, a oni w ogóle albo rzadko. Jeśli chcesz sędziować w Anglii na najwyższym poziomie, musisz urodzić się w Anglii. Identycznie jest z Francją albo z Włochami, chociaż nie jest to funkcja prezydenta, gdzie faktycznie wypadałoby mieć odpowiedni paszport. Idealny świat wyglądałby tak, że jeśli rynek pozytywnie weryfikuje twoje umiejętności, to masz opcję migracji. Jakimś cudem nie widzimy jednak, by przykładowa La Liga kupiła sobie kilku lepszych sędziów.
Jest to niesprawiedliwość. W piłce forsa wisi dziś na drzewie, wystarczy pójść z wiadrem i zrywać jak czereśnie. Na tę drabinę wskakuje każdy migrujący: od lekarza, skauta po dyrektora sportowego. Manchester City w 2012 roku zatrudnił na tym stanowisku Hiszpana. Trenera też ma z Hiszpanii. Gdyby spojrzeć na grupę UEFA Elite z najlepszymi arbitrami, to jest tam czterech z literami “ESP” i gdyby funkcjonowali na podobnych zasadach, to któryś na pewno byłby już w Anglii. Tutaj jednak znowu natykamy się na mur. Zabawnie wygląda artykuł z “Guardian” w 2004 roku, który już wtedy pisał o pomysłach, by poddać się wpływom z zagranicy i dać szansę “obcym”. Do teraz w tym temacie obserwujemy ciszę. Wspomniany wcześniej Gillett przetarł szlak, ale nie wygląda to na trend.

Burzenie systemu

Żeby było jasne: mówimy o złotym dziecku sędziowania w Australii. Gillett mecze A-League prowadził w wieku 24 lat. Trzy lata później był już arbitrem FIFA, a zaraz po trzydziestce miał na koncie pięć tytułów sędziego roku. Szybszą ścieżkę kariery w Anglii (od League Two do Premier League w trzy lata) ułatwił mu szef kolegium Mike Riley, którego znał od lat i który specjalnie latał do Australii, słysząc jak dynamicznie rozwija się kariera Gilletta. Takie jednostki zdarzają się w wielu krajach. Węgrzy mieli przecież Victora Kassaia, Słoweńcy - Damira Skominę, Uzbekistan - Ravshana Irmatowa, a my teraz z dumą możemy zaprezentować światu Szymona Marciniaka. Od lat czuło się, że kto jak kto, ale on z pewnością stworzony jest do rzeczy wielkich.
Zawsze się mówi, że dobry arbiter powinien być niewidoczny, ale piłka to jest dziś za duże telewizyjne show, by tacy ludzie tkwili w cieniu. To są wybitne postaci, które przebiły się przez sito tysięcy konkurentów. Mieli odpowiednie predyspozycje psychiczne plus latami ciężką pracą i wyrzeczeniami pchali wózek do przodu. Są elitą, a miejsce elity jest w czołowych ligach. Gdyby sędziowie funkcjonowali na takich samych prawach jak piłkarze, Marciniak już dawno grałby w Premier League. Transferów jednak nie ma i trudno teraz powiedzieć, kto i czy w ogóle w najbliższych latach mógłby zrobić wyłom.
Nie zrobił go Mark Clattenburg, gdy w 2017 roku podziękował Premier League i przyjął dużo lepszą propozycję finansową z Arabii Saudyjskiej. Wcześniej miał też propozycje z Chin, co pokazuje ciekawy trend, że być może to Wschód, a nie Zachód dużo szybciej falowo zacznie ściągać do siebie najlepszych arbitrów. Na razie najlepsze ligi nie chcą “obcych” z prostego powodu: każdy kraj po to buduje własną strukturę sędziowania, by na najwyższym szczeblu wynagradzać “swoich”. Byłoby to niszczenie całego systemu, gdyby do wyjątkowo wąskiej elity (dużo węższej niż w piłce) wpuścić zagranicznych arbitrów spoza kręgu. Związki sędziowskie najbardziej dumne są wtedy, gdy mogą szczycić się własnymi bohaterami - młodymi ludźmi, którzy zrezygnowali z weekendów, biegali po kartofliskach, a po latach w nagrodę wdrapali się na szczyt.

Czas wyłomu

Klasyczny rynek tu nie działa, bo nie ma takiego ciśnienia na ściąganie teoretycznie lepszych ludzi. Ligi albo federacje to nie kluby - nie muszą inwestować w kompetencje i pompować pensje, żeby przetrwać albo konkurować. Z drugiej strony w interesie każdego klubu leży to, by jego meczu sędziowali najbardziej jakościowi arbitrzy. Nie ma drugiego sportu, gdzie sekunda nieuwagi może decydować o straconych fortunach.
Gdyby zagłębić się w poszczególne ligi, to co jakiś czas ktoś podnosi głos, że lokalni arbitrzy psują zabawę. Od razu pojawia się narracja o fachowcach z zagranicy, co w sumie jest normalne, przecież trawa u sąsiada od zawsze bardziej zielona. Szkoci przerabiali to dwanaście lat temu. Był nawet strajk lokalnych sędziów, pisma do “obcych”, niemrawe próby wdrażania, a potem znowu wszystko wróciło do normy, bo myli się każdy, nawet ten najbardziej doświadczony. Nie było sensu majstrować w systemie, skoro nie dawało to żadnej gwarancji, że będzie lepiej. Cała dyskusja znowu wróciła do punktu wyjścia.
Być może piłka potrzebuje jednego mocnego przykładu: arbitra, za którym pójdą kolejni. Może to być nawet Marciniak, który posędziuje finał mundialu, umocni się w Lidze Mistrzów, a dobra opinia wśród wpływowych trenerów i reszty środowiska każe w końcu zapytać decydentom bogatszych federacji: dlaczego on jeszcze nie jest u nas? Skoro piłka się zmienia i skoro jest w niej coraz więcej pieniędzy, to powinno inwestować też w bardziej zweryfikowanych arbitrów. Nie na zasadzie sporadycznych wymian jak to czasem dzieje się nawet z udziałem polskich sędziów, ale na regułach rynku i z jasnym komunikatem: że ten i ten dostają kontrakt na trzy lata i przechodzą z Ekstraklasy do La Liga. Czy to aż tak duże bujanie w obłokach?
Autor jest dziennikarzem Viaplay.

Przeczytaj również