Cudotwórca na peryferiach. Pepe Bordalas prowadzi Getafe do Ligi Mistrzów

Madryt to w ostatnich latach prawdziwa stolica światowego futbolu. Ten zaszczytny tytuł został wypracowany głównie przez drużyny Atletico i Realu, które sięgnęły po kilka trofeów krajowych, a w dodatku aż 2 razy mierzyły się ze sobą w finale Ligi Mistrzów. Wielka piłka w stolicy Hiszpanii nie kończy się jednak na Wanda Metropolitano i Santiago Bernabeu. Ostatnimi czasy pod okiem dwóch hegemonów wyrosła kolejna ekipa, która zasługuje na wyrazy uznania - Getafe prowadzone przez Pepe Bordalasa.
Spoglądając na tabelę La Liga, trudno nie odnieść wrażenia, że mamy do czynienia z pewną anomalią, zburzeniem dotychczas panującego porządku. O ile dwa pierwsze miejsca okupowane przez Barcelonę i Real raczej nikogo nie powinny dziwić, tak Getafe uzupełniające podium stanowi niebywałą sensację. Wyczyny podopiecznych Bordalasa już przeszły do historii.
Mistrz metamorfoz
Nowożytne dzieje “Azulones” można właściwie podzielić na dwa etapy: okres ciemny, obejmujący lata przed przybyciem Pepe Bordalasa i błogie czasy pod wodzą Hiszpana, które trwają od 2016 roku. Wszak 56-letni szkoleniowiec objął pieczę nad zespołem z Coliseum Alfonso Perez, gdy ten znajdował się w strefie spadkowej, ale nie na poziomie La Liga, lecz Segunda Division.
Włodarze madryckiej ekipy musieli zareagować, ponieważ metody pracy kolejno Quique Sancheza Floresa, Frana Escriby i Juana Esnaidera prowadziły klub na samo dno. Wybór Bordalasa był całkiem logiczny, biorąc pod uwagę, że Hiszpan dysponował ogromnym doświadczeniem zdobytym m.in. w Deportivo Alaves, Elche czy Herculesie.
W ówczesnej kadrze Getafe nie brakowało talentu, jednak dyrygenta, który byłby w stanie natchnąć piłkarzy do wspięcia się na szczyt swoich możliwości. Vicente Guaita, Damian Suarez, Moi Gomez, Pedro Leon, Pablo Sarabia czy Emiliano Buendia to nie są zawodnicy na poziomie spadku do trzeciej ligi hiszpańskiej. Wszyscy z nich grają przecież obecnie w topowych europejskich rozgrywkach.
Dopiero przybycie Bordalasa stanowiło impuls, iskrę, która doprowadziła do wybuchu potencjału tkwiącego w kadrze Getafe. Zmiana w jakości gry madrytczyków była natychmiastowa. Na przestrzeni nieco ponad 20 kolejek awansowali o osiemnaście lokat wzwyż, wywalczając upragniony powrót do La Liga.
Ojcem sukcesu “Azulones”, całkiem zresztą słusznie, obwieszczono Pepe Bordalasa, który został również uznany za prawdziwego eksperta w dziedzinie przemian. Hiszpański szkoleniowiec diametralnie zmienił sposób gry Getafe oraz przy okazji samego siebie.
Anty tiki-taka
Pepe Bordalas to prawdziwy ewenement wśród hiszpańskich szkoleniowców i to nie tylko ze względu na spektakularne wyniki. Tym, co wyróżnia 56-latka jest rzadko spotykane na Półwyspie Iberyjskim podejście do futbolu. Trenera Getafe, w przeciwieństwie do choćby Setiena, Lopeteguiego czy Callejy, kompletnie nie obchodzi wysoki procent posiadania piłki, liczba wymienionych podań czy akcji kombinacyjnych. Bordalas stawia wyłącznie na efektywność.
Obserwując spotkania na Coliseum Alfonso Perez, w żadnym razie nie uświadczymy pokazu techniki, sztuczek, dryblingów etc. Filozofia Bordalasa opiera się na sukcesywnym osiąganiu celu poprzez koncentrację, organizację w defensywie, zaangażowanie całej drużyny w wysoki pressing.
Gdy 56-latek przybył do Madrytu, jego pierwszym krokiem było usprawnienie linii obrony za sprawą przejścia na formację 4-4-2 w płaskim wariancie z dwoma defensywnymi pomocnikami. Poskutkowało to tym, że Getafe do końca sezonu uzbierało aż 16 czystych kont. Na poziomie La Liga nadal klucz do sukcesów pozostaje ten sam, a mianowicie dobra postawa w tyłach. W bieżącym sezonie “Azulones” stracili mniej bramek, niż choćby Barcelona, Sevilla czy Valencia.
Bordalas potrafi natchnąć swoich zawodników do poświęcenia własnych korzyści na rzecz całej drużyny. W Getafe nie ma jednego samodzielnego lidera w stylu Leo Messiego, który w pojedynkę odpowiadałby za hurtowe dostarczanie bramek i asyst. Największą gwiazdą drużyny jest… siła kolektywu. Dodatkowo ekipa z Coliseum Alfonso Perez specjalizuje się w uprzykrzaniu rywalom życia w każdy możliwy sposób.
Spotkania z Getafe muszą stanowić prawdziwą katorgę dla większości drużyn z La Liga, które opierają swoją grę na szybkiej wymianie piłek, technice etc. Tymczasem w starciach z madrytczykami trzeba się liczyć z notorycznymi faulami, nakładkami, przepychankami, opóźnianiem gry do granic możliwości. Getafe robi wszystko, aby, choć zabrzmi to specyficznie, było jak najmniej piłki w meczu.
Ich siłą są stałe fragmenty gry oraz gra z kontry. Na pierwszy rzut oka może to wyglądać niezwykle prozaicznie, ale ciężko inaczej opisać styl gry drużyny, która może się “pochwalić” najniższym średnim posiadaniem piłki (40%) i najgorszą celnością podań (63%) w całej lidze.
W ostatniej kolejce Getafe wywiozło z San Mames 3 punkty, wymieniając ledwie 122 celne zagrania. Jeszcze wcześniej, przeciwko Levante podopieczni Bordalasa wygrali aż 4:0, a wszystkie trafienia padły po rzutach rożnych i wolnych. Parafrazując pewien slogan: żeby wygrać, wcale nie trzeba grać.
Minimum nakładu, maksimum korzyści
Dla postronnego obserwatora mecze z udziałem Getafe mogą nie być najciekawszym widowiskiem, jednak tylko dzięki takiej filozofii gry “Azulones” są w stanie zniwelować różnicę poziomów. Pod względem indywidualnym kadra Getafe nie prezentuje się wybitnie, a sam Bordalas, mimo sukcesów, nie naciska na wielkie wzmocnienia.
Na przestrzeni 4 lat Hiszpan wydał na transfery niecałe 55 milionów euro. Aby zobrazować skalę finansowej przepaści dzielącą Getafe i resztę stawki, wystarczy podać, że szóste w tabeli Atletico przeznaczyło ponad dwa razy więcej na jednego Joao Felixa.
We wspomnianym już meczu przeciwko Athletic Bilbao, Bordalas desygnował do gry jedenastkę, która w sumie kosztowała włodarzy “Azulones”... 21,5 mln euro. W obecnych realiach, za taką kwotę ciężko pozyskać choćby jednego utalentowanego zawodnika, a Bordalas był w stanie złożyć z tego ekipę, która stawia czoło hiszpańskim potentatom.
Jednym z najlepszych strzelców drużyny jest Jaime Mata, a za kreację w dużej mierze odpowiada Damian Suarez. Obaj trafili na Coliseum Alfonso Perez za darmo, na zasadzie wolnych transferów. Bordalas potrafi wycisnąć ze swoich zawodników absolutne maksimum, o czym świadczy także historia Enrica Gallego. Hiszpański napastnik do 30. roku życia łączył grę w piłkę na poziomie amatorskim z pracą… montera klimatyzacji. Dziś jest członkiem trzeciej siły La Liga.
Chwilo trwaj, jesteś taka piękna
Wydawało się, że szczyt możliwości ekipy Bordalasa miał miejsce w trakcie ubiegłych rozgrywek, gdy Getafe zajęło 6. lokatę i po raz pierwszy od prawie 10 lat awansowało do europejskich pucharów. Z biegiem czasu widzimy jednak, że udział w Lidze Europy może stanowić tylko preludium do jeszcze większego sukcesu w postaci promocji do Ligi Mistrzów.
Madrycki zespół tak naprawdę z każdym kolejnym spotkaniem nabiera wiatru w żagle. 3 ostatnie kolejki to 3 zwycięstwa i okrągłe 0 straconych goli. Rywale “Azulones” po prostu nie są w stanie znaleźć remedium na wojowników Bordalasa, którzy przez 80 minut mogą bronić dostępu do swojej bramki, tylko po to, aby przeprowadzić jeden udany kontratak lub rzut rożny.
Getafe jest dowodem na to, że nawet w świecie opanowanym przez trenerów-filozofów pokroju Guardioli, Bielsy czy Setiena, proste środki są nadal skuteczne. Bramka zdobyta po długim przerzucie Damiana Suareza za linię obrony liczy się tak samo, jak gol poprzedzony kilkudziesięcioma podaniami. Futbol to nie skoki narciarskie, noty za styl gry nie są przez nikogo wystawiane. A tym, kto rozumie to najlepiej jest architekt sukcesu Getafe - Pepe Bordalas.
Mateusz Jankowski