Chcesz europejskich pucharów? Zatrudnij tego fachowca. Wybuchowy dyrektor skazany na sukces
Juergen Klopp powiedział niedawno przy okazji wręczenia jednej z nagród, że choć uważa się powszechnie, że wygrał w życiu w zasadzie wszystko, to on w trakcie kariery, zamiast pucharów, starał się kolekcjonować przyjaźnie, z których do dziś czerpie pełnymi garściami. Zgoła odmienny pomysł ma Joerg Schmadtke, czyli dyrektor sportowy Wolfsburga. Dla niego w życiu zawodowym przyjaźnie się nie liczą. Liczy się tylko sukces.
Z dyrektorami sportowymi i trenerami jest trochę tak, jak z kierowcami Formuły 1. To, co poczytujesz sobie za sukces, zależy od tego, jakim bolidem jeździsz. Trudno oczekiwać od kierowców Hassa czy Alfy Romeo, by ścigali się o tytuł z Red Bullami i Mercedesami. Dla Nikity Mazepina czy Antonio Giovinazziego szczytem marzeń jest miejsce w dziesiątce, dla Lewisa Hamiltona czy Maxa Verstappena liczą się tylko zwycięstwa. Trenerzy i dyrektorzy sportowi też są ograniczeni miejscem pracy i pewnych barier po prostu nie są w stanie przekroczyć. Może dlatego Schmadtke zapytany o definicję sukcesu odpowiada, że nie interesują go puchary same w sobie. Interesuje go realizacja nakreślonych zadań.
Wymagający, z sukcesami
Joerg Schmadtke to nie jest najsympatyczniejsza postać w niemieckiej piłce. Wielu uważa go za człowieka oschłego i nieprzystępnego. W wypowiedziach publicznych nie stroni od mocnych sformułowań, a jedna z jego ulubionych form wyrazu to sarkazm. Zdarzało mu się także płacić sowite kary za niewłaściwe zachowanie. Po rzuceniu… gumą do żucia w kierunku ławki Hoffenheim podczas jednego z meczów jego budżet uszczuplił się o osiem tysięcy euro, a po tym, jak innym razem zwyzywał sędziów, o kolejne sześć tysięcy.
Wolfsburg jest czwartym klubem, w którym pracuje w podobnej roli i w zasadzie wszędzie jego pracy towarzyszyły niesnaski i tarcia z trenerami bądź przełożonymi. Z każdym poprzednim żegnał się w nie najlepszej atmosferze. A mimo to wydaje się, że w większości miejsc przyjęto by go dziś z otwartymi ramionami. Ze świecą w ręku szukać w Bundeslidze dyrektorów, którzy mogliby stanąć z nim w jednym szeregu pod względem osiągnięć.
- Ja jestem trudnym człowiekiem? Nie, nie jestem trudny. Jestem wymagający. Ze wszystkimi czterema klubami, w których pracowałem, kwalifikowałem się od europejskich pucharów. Wystarczy zerknąć, gdzie te kluby są dzisiaj.
Bramkarzem był raczej przeciętnym niż dobrym, choć daj Boże każdemu przeciętniakowi rozegrać 266 meczów w 1. Bundeslidze. Nigdy jednak nie podskoczył wyżej niż sięgały możliwości skromnego Freiburga. Do Leverkusen i Moenchengladbach wzięto go tylko na ławkę.
Karierę zakończył w 1998 roku, po czym zaczął robić papiery trenerskie. W 2001 roku natrafił jednak w “kickerze” na ogłoszenie w sprawie pracy. Wałęsająca się w ogonie 2. Bundesligi Alemannia Aachen szukała generalnego menedżera. Postanowił się sprawdzić. Nie miał w zasadzie niczego do stracenia, mógł tylko wygrać. Był w gronie trzech kandydatów. Szefostwo Alemannii poprosiło ich o to, by w formie pisemnej przedstawili swoją koncepcję na ratowanie klubu. Jednemu nie chciało się pisać, drugi nabazgrał coś długopisem i tylko Schmadtke podszedł do sprawy profesjonalnie. Przygotował coś na kształt multimedialnej prezentacji i oczywiście dostał tę pracę.
Długi Alemannii w 2002 roku sięgały 4 mln euro, a sam klub stał w obliczu bankructwa i był poważnie zagrożony utratą licencji. W ciągu dwóch lat Schmadtke wyciągnął ekipę z Aachen ponad lustro wody. Rok 2004 zakończyła ona zyskiem rzędu 4,2 mln euro i - jak pisał “kicker” - po raz pierwszy w swej historii nie miała długów. Średnia liczba widzów odwiedzająca legendarne Tivoli wzrosła z 11 do 19 tysięcy, a obroty w ciągu 3 lat skoczyły o niemal 300% - z 8 do 22 mln euro. Alemannia w ekspresowym tempie doskoczyła do najmocniejszych finansowo zespołów na drugoligowym froncie. Sportowo też zaczęło jej się świetnie układać. W 2004, będąc jeszcze drugoligowcem, awansowała do finału Pucharu Niemiec, dzięki czemu zakwalifikowała się do rozgrywek Pucharu UEFA, a w kolejnym sezonie uzyskała promocję do 1. Bundesligi.
Po spadku z niej coś jednak zaczęło się w klubie psuć. Schmadtke wylądował nawet na ławce rezerwowych, wcielając się w rolę tymczasowego trenera. W październiku 2008 porozumiał się z przełożonymi, że z końcem sezonu odejdzie ze stanowiska. Parę dni później, bez konsultacji z “górą”, zakomunikował to w wywiadzie telewizyjnym, co jego szefowie wykorzystali jako pretekst, by natychmiast zerwać współpracę. Po dwóch dniach został zwolniony, a Alemannia w błyskawicznym tempie wróciła do starych problemów. Dzisiaj klub z niemiecko-holenderskiego pogranicza pałęta się w Regionallidze (czwarty poziom rozgrywkowy w Niemczech) i próbuje na nowo wyjść z finansowej zapaści.
Świetny start, słaby finisz
Schmadtke nie czekał długo na kolejnego chętnego na jego usługi. Szybko zgłosił się Hannover 96. Także i tam po przyjściu nowego dyrektora nastała hossa. Czwarte i siódme miejsce w tabeli, dwukrotna kwalifikacja do europejskich pucharów i ćwierćfinał Ligi Europy - to dla klubu Martina Kinda osiągnięcia wręcz kosmiczne. Ale już po pierwszym sezonie w relacjach między Schmadtkem a trenerem Mirko Slomką coś zaczęło się sypać. Dyrektor uzależniał dalszą współpracę od tego, czy szkoleniowcowi uda się uratować Hannover przed spadkiem, ten z kolei oczekiwał nieco większego zaufania. Ostatecznie H96 zostało w lidze, ale tarcia przeniosły się na politykę transferową. Schmadtke bez wiedzy i zgody Slomki sprowadził do drużyny Moritza Stoppelkampa i Larsa Stindla, na co ten miał zapytać przełożonego: “No i co ja mam począć z tymi drugoligowymi piłkarzami?”.
Od tamtej pory, przez trzy kolejne lata, komunikowali się ze sobą jedynie przy pomocy e-maili i osób trzecich. Było pewne, że ktoś tego układu w końcu nie wytrzyma. Jesienią 2012 Schmadtke poprosił o kilka tygodni urlopu, w międzyczasie zaś umowę ze Slomką przedłużono do 2016 roku i było jasne, że charakterny Joerg musi zwijać żagle. Rozstanie ogłoszono w kwietniu 2013:
- Faktem jest, że nie wynajmiemy kampera i nie pojedziemy na wspólną wyprawę do Kanady, by ścigać niedźwiedzie - tak obecny dyrektor Wolfsburga opisywał po latach w jednym z wywiadów relacje, jakie łączą go ze Slomką.
Na kolejną ofertę znów nie musiał długo czekać. Kolonia, która utknęła na dwa sezony w 2. Bundeslidze i chciała się czym prędzej odbudować, wzięła go wręcz na pniu. No i znowu się udało. “Kozły” szybko powróciły do 1. Bundesligi, ugruntowały swoją pozycję w czołowej dziesiątce, a w czwartym sezonie pracy Schmadtkego awansowały do Ligi Europy. Nikogo nie dziwiło, że magazyn “11 Freunde” wybrał go dyrektorem (a właściwie menadżerem) roku w niemieckiej piłce. Rzeczywistość przerosła jednak nie tylko oczekiwania, ale i możliwości Koeln, nie będącego odpowiednio przygotowane do tak wielkiego skok. Zapłacono za to słoną cenę. Chybione transfery, wąska kadra i natłok meczów spowodowały, że w zasadzie już po rundzie jesiennej sezonu 2017/2018 można było w ciemno zakładać, że klub znowu będzie musiał szukać drogi powrotu na najwyższy szczebel rozgrywkowy w Niemczech.
Coraz gorzej działo się także na linii Schmadtke - trener Peter Stoeger. Początkowo dogadywali się znakomicie, byli wręcz przyjaciółmi, jeździli nawet na wspólne urlopy. Z czasem jednak ich relacje stały się bardzo chłodne. Po czasie Joerg przyznał, że Kolonia była jedynym klubem, w którym pozwolił na to, by jego życie prywatne przeplotło się z życiem zawodowym. Zbyt mocno skrócił dystans do ludzi, z którymi pracował, przez co później oberwał po tyłku. Sytuacja między nim a Stoegerem popsuła się do tego stopnia, że chciał on wymusić na przełożonych zwolnienie Austriaka, na co jednak nie otrzymał ich zgody. Sam więc rzucił ręcznik i poprosił o rozwiązanie umowy, która w tamtym momencie miała obowiązywać jeszcze przez sześć lat. Wśród kibiców Kolonii do dziś natomiast krąży plotka, że prawdziwą kością niezgody między nimi była… żona Stoegera, z którą Schmadtke miał mieć rzekomo romans.
Następna stacja?
Od 2018 krewki Joerg jest zawiadowcą Wolfsburga. Z drużyny, która dwa razy z rzędu musiała się bić w barażach o utrzymanie w lidze, błyskawicznie uformował zespół na miarę europejskich pucharów. Ba, na miarę Ligi Mistrzów!
Po drodze oczywiście “zużył” oczywiście kolejnych dwóch trenerów - Bruno Labbadię i Olivera Glasnera. Następny “do golenia” jest Mark van Bommel. Póki co, ich relacje układają się znakomicie, czego dali wyraz we wspólnym wywiadzie dla “11 Freunde”. Pytanie jednak, jak długo potrwa taka sielanka. Wynik sportowy niekoniecznie musi mieć tutaj decydujące znaczenie, W końcu trudno było zarzucić cokolwiek Labbadii czy Glasnerowi w tym względzie. Jak mawia sam Schmadtke - z tym pierwszym brakowało chemii, a z tym drugim dość szybko się ona skończyła.
Jakby jednak nie spojrzeć na Schmadtkego - mimo tak trudnego charakteru, w ciągu całej kariery zwolnił zaledwie trzech trenerów. Reszta odchodziła sama, albo kończyły im się kontrakty. Jemu samemu umowa z Wolfsburgiem wygasa po bieżącym sezonie. Rozmowy zaplanowano na jesień, ale trudno dziś wyrokować, w którą stronę one pójdą. Na pierwszy rzut oka wydaje się, że w klubach mocniejszych od “Wilków| wszystkie stołki są zajęte. Poza tym Wolfsburg, ze wsparciem Volkswagena, jest klubem stabilnym finansowo i może sobie na rynku transferowym pozwolić na więcej niż inne zespoły z tej samej półki.
Z drugiej jednak strony, Joerg Schmadtke może dojść do wniosku, że w obecnym miejscu pracy niczego więcej już nie osiągnie ponad to, co zbudował do tej pory i w związku z tym zapragnie poszukać nowych wyzwań. Tym bardziej, że u jego boku rośnie następca. Tak jak Michael Zorc przysposabia do schedy po sobie Sebastiana Kehla w Dortmundzie, tak jak Rudi Voeller przyucza do zawodu Simona Rolfesa w Leverkusen, tak Joerg Schmadtke wprowadza w arkany profesji Marcela Schaefera i sam mówi o nim, że w przyszłym sezonie będzie gotów do tego, by samodzielnie poprowadzić klub. A sam Schmadtke bez problemu znalazłby nowego pracodawcę. Przecież chętnych na europejskie puchary jest w lidze cała masa.