Brutalny zjazd dawnej gwiazdy. Sensacyjny transfer nie pomógł. "Jak aktor ze spalonego teatru"
Transfer Federico Chiesy z Juventusu do Liverpoolu wzbudził zainteresowanie nie tylko ze względu na jego niezaprzeczalny talent, ale także z powodu tego, jak surowo Juventus potraktował jego odejście. Teraz już wiemy, że Włosi się nie pomylili, a angielski klub powinien baczniej przyglądać się potencjalnym nabytkom.
Kariera Federico Chiesy naznaczona jest niesamowitym miksem szczęścia i pecha. Szczęścia, bo początek przebiegał wzorowo. Talent odkryty w Fiorentine, robiący furorę w kadrze, kupiony za duże pieniądze do największej marki we Włoszech. No i zdobywający mistrzostwo Europy, będąc w kapitalnej dyspozycji przez cały turniej. Na EURO 2020 “Fede” otarł się nawet o bycie MVP imprezy.
Pecha, bo dołączył do Juventusu tuż przed tym, gdy ekipa straciła monopol na wygrywanie scudetto, a zarząd zaczął eksperymenty z nowymi trenerami, zaczynając od niesprawdzonego Andrei Pirlo. Pech zabrał Chiesie prawie rok gry, gdy odniósł ciężką kontuzję kolana. Teraz ponownie potrzebuje szczęścia, odmiany losu.
Ogony w lidze, głęboka rezerwa
Z początku trudno było pojąć, jak zawodnik kalibru Chiesy, wcześniej wyceniany na około 100 milionów funtów, mógł opuścić Juventus za zaledwie 10 milionów funtów. Dyrektor Cristiano Giuntoli przedstawił proces decyzyjny za kulisami, dzieląc się dosadnymi szczegółami na temat miejsca skrzydłowego, a właściwie jego braku w składzie.
- Mieliśmy jasność co do niego, nie był już częścią naszego projektu. Znaleźliśmy najlepsze możliwe rozwiązanie dla wszystkich stron i życzę mu wszystkiego najlepszego w Liverpoolu - mówił, zatwierdzając deal.
Wszyscy wygrali. Klub oddający, bo pozbył się gracza na dużym kontrakcie, klub kupujący, gdyż trafił na promocję, a najbardziej sam piłkarz.
Zamieniając Turyn na Liverpool, zaryzykował potężnie. Nawet nie tyle, że wyszedł ze strefy komfortu, jego wręcz wypchnięto ze swojej bańki. Został praktycznie wyrzucony z Juventusu z jasnych powodów: grał słabo i drenował budżet. Zgłosił się po niego Liverpool. Silniejsza liga, mocniejsza drużyna, spora rywalizacja w zespole. Od początku wydawało się, że krok do przodu, jaki miał zrobić Federico Chiesa, może być cofnięciem w rozwoju. Ale chyba nikt nie przypuszczał, że w aż takim wymiarze.
37 minut w Premier League, nieco ponad 100 w Lidze Mistrzów (głównie w meczach, gdy awans został przyklepany) i jeszcze 200 w krajowych pucharach. Pojawił się jak duch na boisku w kompromitującym i groteskowym meczu przeciwko Plymouth w Pucharze Anglii, w składzie, w którym roiło się od rezerwowych. Zagrał tak, jak zwykł to robić na Wyspach. Tragicznie. W ten sposób zamknął sobie drzwi przed ligowym graniem na kilka dobrych tygodni.
Trener bronił zawodników, mówiąc, że ciężko pracowali. To dobry opis tego, co przez 90 minut przeciwko pierwszoligowcowi robił włoski skrzydłowy. Jak w soczewce pokazuje jego przygodę w Liverpoolu. Harował, ale bez sensu i bez efektów. Ze spuszczoną głową próbował szarż na połowie rywala, jednak tracił piłkę, a na powrót do obrony brakowało mu sił. Statystycy bezlitośnie wskazywali na liczby: jeden udany drybling na dziesięć prób, jedno poprawne dośrodkowanie, 29 (!) straconych piłek. Wyglądał jak aktor ze spalonego teatru.
Byli tacy, którzy bronili transferu. Uważali, że Chiesa pasuje do Premier League ze względu na swój bezkompromisowy styl, umiejętność gry na wysokim poziomie intensywności, ponadprzeciętną technikę użytkową. Wyobrażano sobie, że będzie wchodził w przestrzenie po to, by kończyć akcje, albo wystawiać futbolówki do lepiej ustawionych napastników. Okrutne jest to, że Chiesa wszedł do drużyny w momencie, gdy z jego najlepszych cech pozostały tylko wspomnienia na Youtubie. Cień gracza, którym kiedyś był genialnym.
Skrzydłowy stracił skrzydła
Arne Slot zdaje się brać w obronę swojego gracza, ale gołym okiem widać, że żałuje nawet tych wydanych 10 milionów.
- Potrzebuje czasu. Jeśli nie grasz od pięciu lub sześciu miesięcy, to menedżerowi czasem trudno jest dać mu te minuty, bo nie wiesz, czego się spodziewać - wyjaśnił. Następnie tłumaczył, że przyczyną braku gry Włocha jest to, że fizycznie “zostaje z tyłu za swoimi kolegami” i że “mógłby bardziej angażować się na treningach”. A to chyba najbardziej dotkliwa “szpilka”, jaką zawodowy piłkarz może usłyszeć.
Luciano Spalletti, selekcjoner reprezentacji Włoch, mówił kiedyś o nim, że ‘to jeden z niewielu zawodników, którzy potrafią spojrzeć ci w oczy i przebić się przez linie obronne jeden na jednego”. Nic z tego nie zostało. Dziś wydaje się, że wszystkie elementy uległy znaczącemu załamaniu. Najpierw kolano, potem piłkarska “czutka”, technika, a na końcu siadł mental. Jakby kawałek po kawałku tracił kontakt sam ze sobą.
Czy całe to niepowodzenie trzeba zrzucić na karb problemów zdrowotnych, kontuzji więzadeł krzyżowych? Zeszły sezon w barwach “Bianconerich” zakończył z bilansem 37 meczów i dziesięciu trafień. Co ciekawe, to wynik bliski jego życiówki. Opuścił zaledwie sześć spotkań, ale jego gra, podobnie jak w Liverpoolu, pozostawała mnóstwo do życzenia.
Pojedynki, sprinty, zejście do środka w poszukiwaniu strzałów. To wszystko przestało działać. Oczywiście po kontuzji miał prawo dłużej dochodzić do formy, ale pod koniec kampanii sam określił się jako bliski idealnego stanu. Na obronę, nie pomagały ani mu, ani drużynie eksperymenty trenera Massimiliano Allegriego, który wystawiał Chiesę raz na skrzydle, raz w roli drugiego napastnika. Na występach 27-latka ciążył wyraźny brak inspiracji linii ofensywnej Juventusu.
Kiedy wyjdzie słońce?
Być może moment Chiesy dopiero przyjdzie. Druga połowa sezonu powinna rozciągnąć kadrę do granic możliwości. Potencjalnie “The Reds” mogą zagrać ponad 20 meczów, a przecież bezpośredni rywal Włocha na prawym skrzydle Mohamed Salah nie będzie w stanie rozegrać ich wszystkich, podobnie zresztą jak nikt inny. “Fede” na pewno nie zostanie regularnym zawodnikiem pierwszego składu i z pewnością nikt go nie widzi w roli następcy Egipcjanina, który obecnie znajduje się na pole position do zdobycia Złotej Piłki. To jednak nie znaczy, że pozostanie ze statusem bezużytecznego.
Być może jako zmiennik, być może jako “otwieracz konserw” przeciwko drużynom z niskim blokiem obronnym, a być może jako ultraskuteczny dżoker jak niegdyś Divock Origi. Wielka drużyna z apetytem na tytuły potrzebuje człowieka, który pojawia się, gdy wszyscy o nim zapomnieli i strzela gola, o którym w kolejnych lata zapomnieć się nie da. Warunek konieczny? Chiesa musi wrócić przynajmniej do 50% tego, co pokazywał we Włoszech na początkowych etapach kariery.