Bjelica się wściekał, Lech pudłował, to była prawdziwa sensacja. "Szok. Na 10 meczów wygralibyśmy raz"
Jan Bednarek wspominał po latach, że to jego największa porażka, której nie mógł przeżyć i było mu wstyd. Nenad Bjelica się wściekał, a Lech Poznań przegrał trzeci finał Pucharu Polski z rzędu. 2 maja 2017 r. Stadion Narodowy sensacyjnie należał do Arki Gdynia. - Przy tamtej sile Lecha na dziesięć meczów pewnie byśmy wygrali raz. I wygraliśmy - mówi nam Wojciech Pertkiewicz, ówczesny prezes nadmorskiego klubu.
W czwartek 7 grudnia Arka Gdynia po latach znów zmierzy się z Lechem Poznań w rozgrywkach Pucharu Polski. Tym razem w 1/8 finału. Dla Arki ten mecz ma wyjątkowe, sentymentalne znaczenie. Ponad sześć i pół roku temu “Żółto-niebiescy” utonęli w morzu radości, pokonując na Narodowym “Kolejorza” i sięgając po drugi w historii klubu puchar. Porozmawialiśmy z bohaterami tamtego finału, szokująco wygranego przez gdynian 2:1 po dogrywce. Jak dzień 2 maja 2017 r. wspominają trener Leszek Ojrzyński, bohater i strzelec jednej z bramek Rafał Siemaszko, Adam Marciniak, prezes Wojciech Pertkiewicz oraz inni członkowie legendarnej dla Arki ekipy? Mamy też głos z Poznania. Zapraszamy na podróż w przeszłość.
Na deser
W sezonie 2016/17 r. Arka jako beniaminek Ekstraklasy dość rozpaczliwie broniła się przed spadkiem z ligi. Wiosną w Gdyni było tak źle, że doszło do zmiany trenera. 10 kwietnia rozwiązano kontrakt z architektem awansu i klubową legendą Grzegorzem Nicińskim, którego zastąpił Leszek Ojrzyński. Doświadczony szkoleniowiec dostał proste zadanie: utrzymanie. I w bonusie jak najlepszy występ w finale Pucharu Polski, do którego Arka w szalonych okolicznościach awansowała pięć dni przed zatrudnieniem Ojrzyńskiego.
W jaki sposób jeden z najsłabszych zespołów ligi, który wcześniej spędził długie lata na drugim poziomie rozgrywkowym, dotarł aż do finału PP? Nie odejmując niczego “Żółto-niebieskim”, trzeba wspomnieć o korzystnej drabince. Arka po drodze na Narodowy wyrzuciła za burtę pięciu rywali:
- Romintę Gołdap
- Olimpię Zambrów
- KSZO Ostrowiec
- Bytovię Bytów
- Wigry Suwałki
Nie musiała więc rywalizować z żadnym ekstraklasowiczem. Łatwo jednak nie było - co to, to nie. Rafał Siemaszko wspomina:
- Wielki finał był deserem. Podchodziłem do niego bardzo spokojnie. Traktowałem jako nagrodę, którą zyskaliśmy za wszystkie mecze w Pucharze Polski. Za te wszystkie rundy. Nie było przecież tak, że po drodze do finału każdego rozjeżdżaliśmy. Było bardzo dużo emocji. W Zambrowie z Olimpią strzeliliśmy w końcówce. Były też Wigry Suwałki i 3:0 na wyjeździe, a u siebie szło jak szło - po jednym golu Wigry uwierzyły, że mogą odrobić wynik. Całe szczęście, że w tym dwumeczu byliśmy lepsi, choć kibice nie byli zadowoleni ze stylu.
Półfinałowy rewanż z Wigrami, o którym mówi “Siema”, miał być łatwy, lekki i przyjemny. Po 3:0 dla gdynian w Suwałkach wydawał się formalnością. Prezes Arki w latach 2012-2019 Wojciech Pertkiewicz podkreśla, że zaprosił na tamto spotkanie wielu sponsorów i był zrelaksowany. Do czasu. Wigry wyszły na prowadzenie w 21. minucie. Drugiego gola strzeliły przed przerwą. Po niej na 1:2 trafił Mateusz Szwoch. Odpowiedź gości była błyskawiczna. Dalej: 64. minuta, Arka strzela na 2:3. Ciśnienie spadło. Podniósł je jednak Pavels Steinbors. W 79. minucie łotewski bramkarz przy wybiciu piłki… nie zauważył Damiana Kądziora, wtedy największej gwiazdy Wigier. To trzeba zobaczyć:
Zrobiło się 2:4. Piąta bramka dałaby Wigrom awans dzięki zasadzie goli na wyjeździe. Cały stadion drżał. I ten gol w końcówce padł, tyle że nie został uznany. Po tym jak do siatki trafił Mateusz Radecki, sędziowie pokazali spalonego. Arka, mimo fatalnego występu, wyszarpała awans. Skrót tego szalonego meczu można obejrzeć TUTAJ.
Niewykluczone, że dziś, w dobie systemu VAR, bramki by nie anulowano. Sytuacja była bardzo stykowa. Zgadza się z tym prezes Pertkiewicz, który pełen nerwów przeżywał drugą połowę. Koniec końców mógł jednak, jak i cała Gdynia, odetchnąć z ulgą i planować historyczny wypad na Stadion Narodowy.
Więksi niż w rzeczywistości
Dla większości - jeśli nie wszystkich - piłkarzy Arki to był pierwszy kontakt z Narodowym w karierze. Nie da się ukryć, że sama możliwość rozegrania finału przy ponad 40 tys. ludzi, na takim obiekcie, stanowiła dla nich gigantyczne przeżycie. Zanim jednak 2 maja 2017 r. sędzia Tomasz Musiał zagwizdał po raz pierwszy, dzień wcześniej oba zespoły mogły zapoznać się z murawą Narodowego na rozruchu. Jak zgodnie przyznają “Arkowcy” z tamtej drużyny, odegrało to niezwykle istotną rolę w ich sukcesie.
- Ten rozruch to bardzo dobry pomysł. Gdybyśmy dojechali na stadion dopiero na sam mecz, to te drużyny, które są faworytem, grające w europejskich pucharach, z ogromnymi stadionami, miały by dużą przewagę. A tak to mieliśmy sposobność oswoić się z obiektem. Chłopaki porobili zdjęcia. Stadion był jeszcze pusty, ale jego gabaryty, sama szatnia, murawa - to wszystko robi wielkie wrażenie. To było nam bardzo potrzebne. Zbliżyliśmy się do Lecha - podkreśla Leszek Ojrzyński.
Wtóruje mu Marcin Warcholak, który jako lewy obrońca rozegrał w finale 120 minut.
- Wyjście na rozruch przedmeczowy, gdzie wcześniej mogliśmy ten najładniejszy stadion w Polsce podziwiać najwyżej oglądając kadrę w telewizji, zrobiło na mnie duże wrażenie. Rzadko się chodzi na mecze ze stadionem na blisko 60 tys. ludzi. A co dopiero wyjść na płytę boiska, trenować i grać! - mówi. - Byliśmy grupą piłkarzy, którzy nie grali tak dużych meczów, raczej grali w przeciętnych drużynach. Jak wyszliśmy na trening dzień przed meczem, to każdy czuł, że nadchodzi naprawdę duże wyzwanie - zgadza się ówczesny kapitan zespołu, Miroslav Bożok. - Na pewno przytłaczający był widok ogromnych trybun tego stadionu. Było widać, że to kolos mieszczący bardzo dużą liczbę ludzi. Robił naprawdę duże wrażenie - dodaje Rafał Siemaszko.
- W takich sytuacjach większym problemem jest to, by zespół teoretycznie słabszy nie był przemotywowany i zestresowany. Nas motywować nie trzeba było, wiedzieliśmy, jak mocny jest Lech. Czuliśmy, że to wielka szansa. Większość z nas nie grała nigdy w pucharach czy reprezentacji. Mogliśmy zrobić coś przełomowego dla naszych karier - zauważa z kolei Tadeusz Socha.
- My mieliśmy w sobie mega pozytywne emocje. Że przeciętnej drużynie, która broni się przed spadkiem, udało się dojść tak daleko - wprost tłumaczy Adam Marciniak. - Czerpaliśmy z tych dwóch dni pełnymi garściami. Humory nam dopisywały, raczej nie towarzyszył nam stres ani niepokój, a bardziej poczucie, że można się przez chwilę poczuć "większym" piłkarzem niż się jest w rzeczywistości.
Uśpiony Lech
Nie było wątpliwości, że to Lech jest faworytem. Właściwie wszystko przemawiało za zwycięstwem piłkarzy Nenada Bjelicy. Ponadto niewiele wcześniej, 10 marca, lechici, jak przypomina sam trener Ojrzyński, “przejechali się” po Arce w Gdyni. Wtedy było 4:1 dla “Kolejorza”. 2 maja taki wynik nikogo by raczej nie zdziwił.
- To może troszeczkę zachwiało naszą koncentracją, że to zwycięstwo w finale nie będzie taką wielką rzeczą. Nie było tak dużego ciśnienia na finał. Każdy w miarę spokojnie podchodził do tego meczu - opowiada Maciej Makuszewski, wtedy piłkarz Lecha, w finale na boisku od 74. minuty. - Tamto 4:1 nas trochę uśpiło, że jesteśmy mocni, że mamy przewagę mentalną, a Arka spotka się z zespołem mocnym, który przed chwilą w domu wysoko z nią wygrał i jest faworytem - zwraca uwagę “Maki”, który podkreśla, że jednocześnie jego zespół absolutnie nie zlekceważył rywali.
Obecność Makuszewskiego wśród rezerwowych była zaskoczeniem, bo skrzydłowy zaczynał w podstawowej jedenastce niemal wszystkie mecze pucharowe sezonu 2016/17. Więcej niespodzianek znaleźliśmy jednak w składzie Arki. Leszek Ojrzyński mocno namieszał i, co sam przyznaje, zaskoczył lechitów.
- Nasz skład dużo się różnił od zapowiedzi. Zaskoczyliśmy rywali, wiem też, że społeczność Arki też była zaskoczona. Odczuwałem to, to nie były łatwe decyzje. Siemaszko był na ławce, Zarandia na ławce, Hofbauer na ławce, Adam Marciniak w środku pomocy. Yannick Sambea Kakoko na trybunach. Trzeba było to załatwić sposobem - podkreśla i wspomina, że zanim rozpoczął się mecz, fantastycznym przeżyciem było dla niego wysłuchanie Mazurka Dąbrowskiego. - To wielka nobilitacja, by grać 2 maja i zaczynać spotkanie od hymnu Polski na Narodowym, gdzie było ponad 40 tys. kibiców. Fantastyczna sprawa - przekonuje.
- Na odprawie puszczaliśmy im, jak wygląda atmosfera na Narodowym, z tym hymnem, by się obyć, by nic nas nie zaskoczyło, ale też żeby się bawić. Byliśmy kopciuszkiem, underdogiem. Nie było takiego ciśnienia w nogach i podejścia, że "musimy". Mogliśmy sprawić niespodziankę i to zrobiliśmy - uzupełnia szkoleniowiec.
Na trybunach panowała świetna atmosfera, z racji na przyjaźń pomiędzy kibicami obu drużyn. Fani Arki zaprezentowali oprawę, która zapisała się w historii klubu. Przypomina o niej prezes Pertkiewicz, zapytany o to, jaka chwila pierwsza przychodzi na myśl, gdy wspomina mu się o tamtym finale. - To, co widać najczęściej na zdjęciach, czyli trybunę z naszymi kibicami i wielki napis ARKA - zapewnia.
W końcu mecz ruszył. W 9. minucie Arka stworzyła pierwszą i, jak się później okazało, najgroźniejszą sytuację w regulaminowym czasie gry. Głową tuż nad bramką uderzał Przemysław Trytko. Godzinę później Jasmina Buricia z dystansu sprawdził jeszcze Warcholak i… to by było na tyle. Lech dominował, kontrolował, kreował, strzelał. Ale wpaść poznaniakom nic nie chciało. W poprzeczkę huknął Jan Bednarek. W słupek kropnął Marcin Robak. Darko Jevticia spektakularnie zatrzymał Pavels Steinbors. Czas płynął, utrzymywał się remis, a Arka spoglądała w kierunku dogrywki.
TO pudło i pierwszy cios
Misja gdynian się powiodła. Dowieźli wynik 0:0 do 90. minuty. Nie byłoby jednak sukcesu “Żółto-niebieskich”, gdyby nie zmarnowana “piłka meczowa” Radosława Majewskiego. Piłkarz Lecha w samej końcówce miał nie stu, a dwustuprocentową okazję na gola. Dostał kapitalne podanie od Makuszewskiego, był niepilnowany w polu karnym i… nawet nie trafił w światło bramki. Wielu zawodników Arki wspomina dziś tę sytuację jako punkt zwrotny finału. Adam Marciniak i Marcin Warcholak zgodnie wskazują, że to właśnie pudło Majewskiego mają przed oczami przy pytaniu o pierwsze wspomnienie związane z tamtym meczem. Gdy sędzia zarządził dogrywkę, wzrosła wiara “Arkowców” w wymarzony sukces.
- Każda minuta utrzymywała nas przy życiu - mówi Leszek Ojrzyński. - Do dziś pamiętam emocje, które towarzyszyły mi w tamtym momencie. Pomyślałem: jak teraz Lech nie strzelił, to naprawdę może być dobrze. I było - podkreśla Warcholak. - Uwierzyłem, jak skończył się regulaminowy czas gry. Wiedzieliśmy, że im dalej w las, tym szanse nasze rosną. Stwierdziliśmy: dopchnijmy się do karnych, wtedy jest zupełnie inna perspektywa. Ale też wiedzieliśmy, że na zmęczeniu zrobią się dziury w środku, zacznie się bieganie od bramki do bramki - wyjaśnia Wojciech Pertkiewicz. - Siedzieliśmy obok z prezesem Zbigniewem Bońkiem. I on mówił to samo: dociągnijcie do dogrywki, to wasze szanse wzrosną. I dokładnie tak było - dodaje obecny prezes Jagiellonii Białystok.
Pertkiewicz wspomina też o innym, bardzo ważnym i charakterystycznym momencie. Przed dogrywką kapitan Krzysztof Sobieraj skrzyknął wszystkich w kółeczku i prostą, konkretną przemową podniósł zespół na duchu.
- To moje pierwsze stricte sportowe wspomnienie z tego finału. Jest nawet gif sprzed dogrywki, jak piłkarze stoją w kółeczku i Krzysiek Sobieraj wymachuje tam rękami. Nie słychać, co mówi, ale każdy może sobie dopowiedzieć co chce. Mowa ciała całej drużyny jest tak szczera, budująca, takie ciary idą, że po prostu wiesz, że to wygrasz. Wiesz - nie ma wątpliwości ówczesny szef klubu znad morza.
Pierwszy cios Arka wyprowadziła w 107. minucie. Piłkę na lewej stronie miał Warcholak, który podał do Hofbauera. Ten, wzdłuż linii bocznej, zagrał do Marciniaka, który wykonał, jak mówi prezes Pertkiewicz, “dośrodkowanie życia”. W polu karnym dzieła zniszczenia dopełnił filigranowy Siemaszko, sprytnym ruchem wyprowadzając w pole Lasse Nielsena i strzałem głową, po koźle, zaskakując źle interweniującego Jasmina Buricia. Ławka i sektory Arki oszalały. Było 1:0 i niespełna kwadrans do końca dogrywki. Miroslav Bożok mówi, że wtedy mocno uwierzył w zdobycie pucharu.
Nie dziwi oczywiście, że to właśnie pierwszy gol jest pierwszym wspomnieniem Siemaszki z finału. Bohater Arki, który wszedł na boisko w 55. minucie, opowiada:
- Jak teraz rozmawiamy, to przypomina mi się sytuacja, w której uderzam piłkę głową i ona po koźle wpada do bramki. To jest ten moment. Coś wspaniałego - podkreśla.
- Czy Lasse Nielsen mnie zlekceważył? Nie sądzę. W polu karnym zawsze dużo się dzieje. Bardziej zadziałał ten mój manewr, zwód, z pójściem na krótki słupek i wtedy zmianą kierunku biegu na długi - tłumaczy “Siema”. - Ale to też było spowodowane tym, że wiedziałem co Adaś Marciniak może z tą piłką zrobić. Zdarzały się sytuacje, w których potrafił mocno przeciągnąć dośrodkowanie na długi słupek. Miałem wszystko idealnie zabezpieczone - jeśli by zagrał na krótki, to już tam nabiegałem, ale w pewnym momencie zauważyłem, że jednak zagra na długi. Stąd zmiana kierunku, która wymanewrowała Nielsena i nadbiegającego Kostewycza - dodaje napastnik. - Przed dogrywką wierzyliśmy, że możemy dowieźć remis i ewentualnie rozstrzygnąć wszystko w loteryjnych rzutach karnych. A moja bramka jeszcze bardziej nam uzmysłowiła, że karnych może nie być, że jest bardzo mało czasu.
Maradona “Zarandija”
Lech jeszcze nie otrząsnął się po bramce Siemaszki, a zaraz dostał drugiego “gonga”. W 111. minucie Luka Zarandia zrobił chyba najlepszą akcję w historii finałów Pucharu Polski. Gruzin dosłownie przebiegł z piłką sprintem pół boiska, zostawił w tyle rywali i bezbłędnym strzałem podwyższył wynik na 2:0. Po chwili cieszył się z kibicami na trybunach. To po prostu trzeba zobaczyć, najlepiej z nieśmiertelnym utworem Celine Dion w tle:
Po bramce Siemaszki zapanowało istne, żółto-niebieskie szaleństwo, ale cudowny rajd i gol Zarandii spowodował jeszcze większy, trudny do opisania wybuch radości. Ławka Arki wyskoczyła, wszyscy rzucili się świętować, kibiców z Gdyni słyszano pewnie po drugiej stronie Wisły. Nawet trener Leszek Ojrzyński, którego kamery ujęły najpierw całującego tradycyjnie różaniec, wykonał następnie sprint w kierunku fetujących bramkę osób.
- Po golu Luki pobiegłem w stronę kibiców. Ten bieg mnie trochę kosztował, emocje buzowały w środku, lecz trzeba było zachować spokój i dać pewność chłopakom - opowiada.
Wojciech Pertkiewicz: - Oglądałem te skróty kilkanaście razy. Luka strzela, koszulka w trybuny, leci w te trybuny. Wow. Szok. Zawsze inaczej będziemy to odbierać niż gdyby to Lech wygrał. Dla Lecha to byłaby oczywistość. A my mieliśmy, ile, 10, 15, 20% szans? Przy tamtej sile Lecha na dziesięć meczów pewnie byśmy raz wygrali.
- Bramka na 2:0 pozwoliła nam uwierzyć w to, że jesteśmy blisko celu - twierdzi Tadeusz Socha, bez którego interwencji nie byłoby akcji i trafienia Zarandii. To właśnie on w zdecydowany sposób odebrał piłkę Radosławowi Majewskiemu na swojej połowie. Czy zgodnie z przepisami? Gwizdek sędziego milczał. Komentujący finał Mateusz Borek, którego słowa przy rajdzie Gruzina (“Zarandija, Zarandija, (...) coś nie-sa-mo-wi-te-go) też przeszły do historii Arki, relacjonował: “Bjelica się wścieka, twierdząc, że faulowany był Majewski”.
- Był? - pytamy Sochę. - Zagranie na pograniczu faulu - dyplomatycznie odpowiada obrońca. I uzupełnia: - Trener Bjelica mógł mieć o to pretensje. Agresywne wyjście do przeciwnika. Ile sędziów, tyle opinii. Jedni by odgwizdali faul, inni nie. Wiadomo, ja bardziej jestem zdania, że sędzia mógł to puścić, jednak myślę, że na miejscu piłkarzy Lecha miałbym o tę sytuację pretensje. To było na styku, ale nie można tego rozpatrywać zero-jedynkowo jako błąd sędziego. Nieoczywista, dynamiczna sytuacja, na granicy, ważna jest interpretacja. Tu była na naszą korzyść - słyszymy.
Maciej Makuszewski zapewnia, że Socha ewidentnie faulował. - Faul był. Mocno go "zdjął". Bjelica aż wyskoczył z ławki. Ale konterka "telewizyjna": Tadek, Mateusz Szwoch, który się jeszcze po drodze wywrócił, no i ten rajd Luki - podkreśla Wojciech Pertkiewicz. - Po lewej stronie miałem Zbigniewa Bońka, po prawej prezydenta Szczurka. Pierwsza bramka - wiadomo, szok. Ale druga - myśmy stali i trzymali się za głowy, co tu się wydarzyło. A potem otrzeźwienie i tylko uwaga na zegar.
Zegar wskazywał, że mecz potrwa jeszcze około dziesięciu minut. Lech walczył do końca. W 119. minucie po rzucie rożnym bramkę kontaktową zdobył Łukasz Trałka. Zrobiło się gorąco.
- Wiadomo, jak mawia trener Czesław Michniewicz, 2:0 to niebezpieczny wynik. Prawie się to sprawdziło. Gdy Łukasz Trałka strzelił na 2:1, to naprawdę broniliśmy resztkami sił. Biegałem gdzie tylko popadnie, robiłem co mogłem, by przeszkadzać, wybijać zawodników Lecha z rytmu - wspomina Rafał Siemaszko.
- Myślę, że po bramce na 1:0 chyba wszyscy uwierzyliśmy, że sukces jest blisko. A po golu na 2:0 w zasadzie byłem go pewny. Ale trafienie na 2:1 i te cztery minuty, które się niesamowicie dłużyły... - emocjonalny rollercoaster - nie ma wątpliwości Adam Marciniak. - W drugiej połowie Lech miał wiele sytuacji, przez głowę przechodziły myśli, że ciężko będzie dowieźć remis i dotrwać po dogrywce do karnych. My tych sytuacji zbyt wielu nie mieliśmy, jeśli jakiekolwiek.
Szok. Szok
W końcu sędzia zagwizdał po raz ostatni. Dokonało się. Arka wygrała z Lechem 2:1 po dogrywce i sprawiła największą sensację w nowożytnej historii Pucharu Polski. Rozpoczęła się żółto-niebieska fiesta.
- Przygotowaliśmy kilka szampanów. Do tego mieliśmy chyba 200 przygotowanych koszulek na świętowanie. Na wszelki wypadek. A Lech miał z 10 tysięcy! I ten wszelki wypadek się wydarzył. Mówiłem Piotrowi Rutkowskiemu: po co robicie te koszulki z rokiem? No i poszło "do przemielenia" - śmieje się Wojciech Pertkiewicz.
- Plan na mecz na szczęście się powiódł. Postawiliśmy na to, by nie stracić bramki i zamknąć temat zmianami. To się udało. Trzeba było wytrwać do końca - mówi trener Ojrzyński. - Ostatni gwizdek dogrywki to kulminacja tych przeżyć, godzin spędzonych na Narodowym. Po meczu były w drużynie komentarze, że to coś niemożliwego, niesamowitego, bo piłkarze mieli w pamięci, jak grali z Lechem i ten Lech się z nimi bawił. Był w świetnej formie, wydawało się, że ma puchar w kieszeni, że to tylko formalność. A my się jednak postawiliśmy, dowieźliśmy zwycięstwo do końca, puchar został w gablocie - dodaje.
W kulisach meczu (TUTAJ) widać Mateusza Szwocha, który mówi do klubowej kamery “szok, szok”, jakby nie dowierzał, co właśnie się stało. Marcin Warcholak przekonuje:
- Kiedy dotarło? Nie odczułem tego od razu po ostatnim gwizdku. Myślę, że dopiero na następny dzień dotarło, że udało się wygrać ten puchar, zdobyć coś dla Arki, dla Gdyni, dla tych kibiców. Od razu po zejściu z murawy wyłączyłem telefon, jak zobaczyłem wszystkie wiadomości i telefony. Chciałem sobie wrzucić na luz. Włączyłem go na drugi dzień po śniadaniu. Wtedy najbardziej zrozumiałem, co się wydarzyło poprzedniego dnia - opowiada. - Miałem wtedy 28 lat. Gdyby ktoś mi powiedział wcześniej, że w tym wieku zadebiutuję w Ekstraklasie, co więcej, zagram na Narodowym i wygram finał Pucharu Polski a potem Superpuchar Polski, to bym się pewnie z tego śmiał. Tak do tego podszedłem. To było dla mnie duże osiągnięcie indywidualne. Najpiękniejszy moment w całej przygodzie z piłką. Coś wielkiego - wyjść na Narodowy i zagrać w tak prestiżowym meczu.
- Jako młodzi chłopcy marzyliśmy o wielkiej piłce, o grze w Ekstraklasie czy reprezentacji. Wiadomo, nie udało się wszystkiego spełnić, ale ten finał Pucharu Polski... Jakby ktoś rok, pół roku wcześniej przyszedł i powiedział mi, że zagram w tym finale, strzelę gola i wygram, to chyba bym się na niego krzywo spojrzał i odwrócił na pięcie, myśląc, że się ze mnie nabija - słyszymy od Rafała Siemaszki.
- Cały zespół mocno chciał zdobyć ten puchar. To nam pomogło. Szczęście było po naszej stronie - podkreśla Miroslav Bożok, który właśnie radość po ostatnim gwizdku wskazuje jako pierwsze “finałowe” wspomnienie. Siemaszko dodaje: - Euforia po ostatnim gwizdku była jak spełnienie marzeń. Taki wystrzał energii, że stało się coś niesamowitego, cel został osiągnięty, że daliśmy radość tysiącom kibiców z Gdyni, też tym, którzy tam przyjechali. Kibice nieraz wspominają, jak jechali na finał, opowiadają o tym jak o jednym z najlepszych wspomnień swojego życia. Zarówno dla zawodników jak i kibiców była to historyczna chwila.
Tygodniowa impreza
Impreza przeniosła się ze stadionu do jednego z podwarszawskich hoteli. Wszyscy rozmówcy dość dyplomatycznie opowiadają o nocnym świętowaniu sukcesu, ale kilku z nich uchyla rąbka tajemnicy, co działo się za kulisami fety, zanim jeszcze zespół wrócił nad morze.
- Mieliśmy hotel pod Warszawą. Drużyna była na miejscu pierwsza, jak dojechałem, to już się działo. Potem ktoś rzucił hasło, że czają się na nas z "Faktu", więc było zaciąganie kotar - wspomina ówczesny prezes Arki. - Świetne chwile. W hotelu świętowaliśmy do późnych godzin nocnych. Mieliśmy to robić do 1.00 czy 2.00, mając w głowie nadchodzące mecze w lidze o utrzymanie, ale udało się na tej fantazji przedłużyć tę zabawę o kilka godzin - dodaje Adam Marciniak, a Miroslav Bożok i Tadeusz Socha reagują na pytanie o imprezę śmiechem. Słowak podkreśla, że impreza była “godna zwycięstwa w Pucharze Polski”. Obrońca przypomina, że piłkarze bawili się wraz z rodzinami.
Według relacji prezesa Pertkiewicza część zabawy późniejszą porą przeniosła się znów do stolicy, na jedną z popularnych imprezowych ulic. “Arkowcy” musieli jednak pamiętać, że, po pierwsze, trzeba wracać do Gdyni i świętować z kibicami, a po drugie - zbliża się ważny dla walki o utrzymanie w lidze mecz z Cracovią. Drużynie trudno było się jednak skupić na piłce, bo kolejne dni stanowiły dalszą część postfinałowego szaleństwa. Zaczęło się od powrotu pod stadion przy akompaniamencie tłumu śpiewającego: “puchar jest nasz”.
Było też żółto-niebieskie spotkanie na słynnej Górce przy ul. Ejsmonda, gdzie medal symbolicznie trafił w ręce Grzegorza Nicińskiego. Było spotkanie z prezydentem Szczurkiem, wojewodą, a także przejazd motorówkami niedaleko gdyńskiej mariny. Cóż - morski klub, morskie klimaty.
- Fetowanie trwało tydzień. Trzeba było jechać do prezydenta [Gdyni], wojewody, pokazać puchar miastu. Mieliśmy puchar przy sobie przez kilka najbliższych dni. Trzeba było się tym chwalić, było na to zapotrzebowanie. A przypomnę, że mieliśmy jeszcze następne mecze ligowe i walczyliśmy o byt. Ta celebracja nam w tym nie pomogła, ale na szczęście i to się udało zrealizować - wspomina Leszek Ojrzyński.
- Sama celebracja w Gdyni - przejazd autokarem, spotkanie, te motorówki - to wszystko należało się nam i kibicom, którzy chcieli przyjść, zobaczyć, dotknąć puchar czy medal. To było również ich zwycięstwo - podkreśla Siemaszko. - Ale wiadomo, celebracja to taka, jak mówił trener Ojrzyński, strefa komfortu, w której byliśmy. Jak pojechaliśmy później na Cracovię, to przegraliśmy (było 0:2 - przyp. red.), a przecież broniliśmy się przed spadkiem z ligi. Świętowanie przysłoniło nam trochę tę walkę o utrzymanie. W głowach był jeszcze ten finał sprzed kilku dni, trzeba było szybko zejść na ziemię i skupić się na kolejnym celu - dodaje “Siema” i, pytany o “zostanie gwiazdą”, skromnie dopowiada, że jedynie zrobił, co do niego należało. - Na sukces zawsze pracuje cały zespół. Radosław Majewski w 90. minucie trafiłby na 1:0 i byśmy się tak nie cieszyli. Ja po prostu byłem "narzędziem" wykorzystanym do gola w 107. minucie. I ten gol dał nam ogromną nadzieję na to, że możemy wygrać.
Najgorsza porażka w karierze
Sukces jednym jest porażką innych. Z poznańskiej szatni słyszymy, że Nenad Bjelica uznał tę porażkę za największą w swojej karierze. W podobne tony uderzał Jan Bednarek.
Maciej Makuszewski nie owija w bawełnę: - To kompromitacja, że tego nie wygraliśmy. Chyba każdy to po sobie czuł. Taka szansa zmarnowana... A każdy też miał w głowie, ile trzeba było przejść, by znaleźć się w finale. Bardzo długa droga. Arka miała łatwą drabinkę, myśmy trudniejszą: Wisłę Kraków czy Pogoń Szczecin. I tyle przeszliśmy, by potknąć się w finale jako faworyt z przeciwnikiem, który - z całym szacunkiem dla Arki - nie był na takim poziomie jak wtedy np. Legia Warszawa. Bardzo żałuję, że się nie udało. To boli - mówi.
To był trzeci z rzędu przegrany przez Lecha finał na Narodowym. O tym, że lechici mieli w głowach dwie poprzednie porażki, mówi anegdota opowiedziana przez Adama Marciniaka:
- Lech, zanim zagrał z nami, przegrał dwa finały na Narodowym z rzędu. I znowu wylosował tę samą szatnię co przy okazji poprzednich meczów. Z tego co mówił trener Ojrzyński, lechici pytali, czy możemy się zamienić szatniami. Do tego stopnia byli przesądni. Ale my wiadomo - jak trener dowiedział się, że im na tym zależy, to się nie zgodził. Uznał, że skoro są przesądni, to niech ten przesąd nad nimi wisi - wspomina lewonożny obrońca.
Po latach
Marciniak jest jedynym piłkarzem “złotej” Arki, który do dziś gra na poziomie Ekstraklasy. Minęło ponad sześć i pół roku. W Fortuna 1 Lidze znajdziemy Michała Marcjanika (z przerwami nadal gra dla gdynian, tak jak rezerwowy wtedy Przemysław Stolc) i Mateusza Szwocha (Wisła Płock). Marcin Warcholak reprezentuje drugoligową Olimpię Grudziądz. Michała Nalepę, wtedy bez minut, znajdziemy w drugiej lidze tureckiej. Luka Zarandia po nieudanych wojażach zagranicznych wrócił do Polski, był u trenera Ojrzyńskiego w Koronie Kielce, ale dziś nie ma klubu. I nie za bardzo wiadomo, co się z nim dzieje.
- “Odejście” miał niesamowite. Super chłopak, lubiany, ale leń niemożliwy plus problemy ze zdrowiem. A diety nie trzymał. Niestety - podkreśla prezes Pertkiewicz.
Większość bohaterów Arki skończyła z graniem. Tadeusz Socha jest skautem Stali Rzeszów. Antoni Łukasiewicz pracował w pionie sportowym gdyńskiego klubu, z którego właśnie odszedł. Miroslav Bożok rekreacyjnie trenuje dzieciaki na Słowacji, Pavels Steinbors wrócił na Łotwę. Gra jeszcze Rafał Siemaszko (Wierzyca Pelplin, V liga, grający trener), ale on przede wszystkim właśnie został posłem na Sejm RP.
- Po dwóch-trzech latach od tamtego finału ktoś mi podesłał zdjęcie. Zobaczyłem, kto zdobył ten puchar. To tym bardziej niesamowite. Po tych naszych sukcesach w Arce niektórzy już w futbolu nie zaistnieli, a tutaj mają na koncie puchar i superpuchar, zdobyty później przeciwko Legii - zauważa Leszek Ojrzyński.
Piłkarzy zapytaliśmy z kolei, czy do dziś mają za sobą kontakt.
- Tak jak to bywa w życiu, także tym piłkarskim, każdy poszedł w swoją stronę. Jedni grają, inni pokończyli, część jest w sporcie, jak Yannick Kakoko będący trenerem, część nie. Każda sytuacja, w której możemy się spotkać, jest fajna. Ostatnio miałem 10-lecie zdobycia mistrzostwa Polski przez Śląsk Wrocław. To naprawdę pozytywny moment, można się zobaczyć, powspominać, odnowić kontakty, nawiązać je na nowo, tym razem w bardziej "biznesowym" kierunku. Może tutaj też się spotkamy po 10 latach i zorganizujemy jakąś imprezę, obchody? - zastanawia się Socha.
- Wiadomo, że ten kontakt nie jest wielki - przyznaje Marciniak. - Niektórzy pokończyli kariery i zajęli się swoim życiem, inni mają swoje codzienne obowiązki klubowe czy rodzinne. Kolejni są za granicą, jak np. Michał Nalepa czy Miro Bożok. Ale mamy kontakt. Jeden lepszy z jednym, drugi z drugim, ale chodzi nam po głowie, by zorganizować jakieś wspominkowe spotkanie - rozmawiałem o tym z Damianem Zbozieniem czy Tadziem Sochą. Było już pięciolecie, ale to trochę za krótko, może na dziesięciolecie będzie okazja powspominać stare czasy - dodaje, wtórując byłemu koledze z linii obrony.
Rafał Siemaszko: - Kontakt jest. Wiadomo, nie ze wszystkimi, ale np. zdzwaniamy się czasami z Damianem Zbozieniem czy Pavelsem Steinborsem - to też super człowiek i fantastyczny bramkarz, który mocno nam pomógł w finale. Z Marcusem widuje się często. Jak koledzy z tamtej drużyny są gdzieś tutaj w Trójmieście, czy grają swoje mecze, to spotykamy się na kawkę i wspominamy stare, dobre czasy.
O zawodnikach nie zapomniał też trener.
- Mam kontakt, bo to zawsze są przeżycia, które nas do siebie zbliżyły. Mam kontakt z Adasiem Marciniakiem, Krzyśkiem Sobierajem. Z Rafałem Siemaszką, naszym posłem, rozmawiam i ostatnio gratulowałem mu wyboru do Sejmu. To była fantastyczna grupa. Jeszcze Luka Zarandia był niedawno u mnie w Koronie - wymienia Ojrzyński. I podsumowuje: - Wspominam to wszystko z wielkim sentymentem.
Teraz Arka znów zmierzy się z Lechem. Do finału droga jeszcze daleka, ale “Żółto-niebiescy” w ostatnich siedmiu sezonach dochodzili do niego trzykrotnie. Marzenia mogą się spełniać. Tamta ekipa coś o tym doskonale wie.
- To były czasy. Kibice mówili: idziemy na Zarandię, później idziemy na Janotę. Na konkretnych piłkarzy. Teraz to powoli wraca - i świetnie. Ludzie mogą się z nimi identyfikować. Jest Karol Czubak, on już zbudował swoją markę, są inni. Będzie dobrze - kończy Wojciech Pertkiewicz.