Bez wiary, bez nadziei, upokorzeni na wszystkich polach. A na ławce jeszcze "sabotażysta"

Bez wiary, bez nadziei, upokorzeni na wszystkich polach. A na ławce jeszcze "sabotażysta"
News Images / pressfocus
Wojciech - Klimczyszyn
Wojciech Klimczyszyn09 Apr · 09:22
Wynik nie zawsze mówi, jak faktycznie wyglądał rozkład sił dwóch drużyn na boisku. Nie w tym przypadku. Arsenal zdominował Real Madryt - piłkarze Mikela Artety zjedli swoich przeciwników, a później ich wypluli. To szokujące, ale “Królewscy” wydawali się zadowoleni z gwizdka, który wybrzmiał przy wyniku 0:3.
Analizę porażki zaczyna się zazwyczaj od sytuacji przy puszczonych golach. W dwóch pierwszych przypadkach nie ma jednak o czym mówić. Declan Rice zrobił wszystko perfekcyjnie i trudno winić Thibaut Courtois lub graczy w murze. Ewentualnie, wiedząc, że tego wieczoru Anglikowi piłka siedzi na nodze, można było przynajmniej ograniczyć liczbę fauli w obrębie pola karnego. “Królewscy” nie wykazali się jednak dostateczną dyscypliną, co zostało zresztą zwieńczone drugą żółtą kartką Eduardo Camavingi. Dla fanów Realu dobra wiadomość - na rewanż przynajmniej wróci Aurelien Tchouameni.
Dalsza część tekstu pod wideo

Druga linia załamana

Carlo Ancelotti na konferencji mówił, że jego zespół “grał dobrze przez godzinę, a później upadł po dwóch golach ze stałych fragmentów”. Cóż, Real grał dobrze między 10. a 20. minutą, po tym czasie całkowicie oddał środek pola. Anglikom zbyt łatwo przychodziło przedzieranie się przez drugą linię oraz przejście z fazy obrony do ataku.
To ostatnie miało zresztą swoje odzwierciedlenie przy trzecim golu. “Kanonierzy” w kilka sekund od przejęcia piłki stworzyli sobie sytuację, zakończoną celnym strzałem Mikela Merino. Gol charakterystyczny dla stylu gry Realu Madryt. Teraz tej samej broni użyto przeciwko piłkarzom Ancelottiego.
Wyciągając oceny indywidualne pomocników, paskudne spotkanie zaliczył zwłaszcza Jude Bellingham. Vis a vis Declana Rice’a, kolega z reprezentacji, będzie miał ciężkie przejścia przy okazji kolejnego zgrupowania Anglików. Jude zaliczył najwięcej strat w meczu (dziesięć) i nieprzesadnie pomagał w kreatywnym konstruowaniu akcji. Widać po nim, że najwyższa forma zniknęła daleko za horyzontem.
Luka Modrić został natomiast perfekcyjnie wyłączony z meczu. Nie mógł dyktować gry jak zwykle. Liczby nie zawsze mówią prawdę, ale w tej kwestii jak najbardziej. Zaledwie jedna stworzona szansa, osiem podań w ostatnią tercję boiska.
Camavinga zaś musiał się jeden do jednego wcielić w rolę Tchouameniego, skupiając się na destrukcji, łatać dziury. Robił, co mógł, ale na wicemistrzów Anglii to stanowczo za mało. W drugiej linii zdecydowanie brakowało obecności płuc Madrytu Fede Valverde, przesuniętego, słusznie zresztą, na prawą obronę, by pokryć niekompetencje “antypiłkarza” Lucasa Vazqueza. Urugwajczyk nie jest jednak w stanie się rozdwoić i być wszędzie.

Obnażone mankamenty

Po raz kolejny zostało udowodnione, że w dzisiejszym futbolu nie da się wygrywać, mając wyraźne defekty w formacji obronnej. U “Los Blancos” dawno postawiono diagnozę. Boki obrony mają problem z konkurowaniem nawet ze średniakami La Liga, ba, czasem z beniaminkami, a co dopiero z markowymi firmami jak Arsenal.
“Carletto” zdecydował się postawić na Valverde i Davida Alabę, czyli opcje numer trzy, cztery lub pięć. To wotum nieufności wobec regularnych bocznych defensorów. I każe stawiać pytania: jaką korzyść przynosi w kadrze obecność osób typu Fran Garcia i Lucas. Ostatecznie plan i tak nie zadziałał w stu procentach. Ani Alaba, ani Fede nie wyglądali zbyt komfortowo w pojedynkach jeden na jeden z Bukayo Saką i Gabrielem Martinellim.
Można przegrać 0:3, ale też 1:3 lub 2:3. Mając taki potencjał w ofensywie, Real nie powinien kończyć żadnego meczu bez zdobyczy bramkowej. Tymczasem napastnicy w starciu z Arsenalem zawiedli na całej linii. Obiecujące kontry z pierwszej połowy kończyły się na fatalnych decyzjach. Podania Viniciusa (beznadziejny występ) były poniżej wszelkiej krytyki, wykończenia Kyliana Mbappe rozczarowujące. Rodrygo w swoim, ostatnio dość częstym, stylu. Człowiek-duch. Ktokolwiek widział, ktokolwiek wie.

Ciao, Carlo

I na koniec nie sposób pominąć wątku głównego odpowiedzialnego za wynik. Do skąpej liczby zmian przeprowadzanych przez włoskiego szkoleniowca kibice Realu są już przyzwyczajeni. Do jego problemów z odczytaniem wydarzeń na boisku - również. Jednak wczorajsza postawa zakrawała o sabotaż. Pierwsze, późne zmiany przy stanie 0:2 to wprowadzenie wspomnianych Vazqueza i Frana. Można się domyślać, że na obronę wyniku. Na wtoczenie świeżej krwi do ofensywy słynny trener poczekał, odważnie, aż do 85. minuty.
- Trzeba patrzeć przed siebie, pracować, poświęcić się i pomyśleć, co możemy zrobić - mówił po konferencji.
To słowa przegranego i pogodzonego z losem. Włoch musi wiedzieć, że jego dni w Madrycie są policzone. Musiałby się stać cud w postaci szalonego finiszu w lidze lub bardzo przekonującego zwycięstwa w finale Pucharu Hiszpanii. Sprawa Ligi Mistrzów jest pogrzebana.
Umówmy się, awans do półfinału to obecnie misja niemożliwa. Real Madryt to królowie powrotów, ale z takim bagażem z pierwszego meczu i z taką grą w ostatnich tygodniach… Trzeba się cofnąć do sezonu 1985/86, gdy “Los Blancos” odrobili stratę 1:5, wygrywając z Borussią Moenchengladbach 4:0. Wcześniej zdarzało się to jeszcze dwa razy, z Anderlechtem i Derby County, ale to jakaś prehistoria futbolu. Wyjść z beznadziejnej sytuacji może tylko ten klub, ale tym razem to już nie może się udać.

Przeczytaj również