Bez tego Liverpool nie pójdzie dalej. Drużyna stacza się w przeciętność. "Rozbrzmiał ostatni dzwonek"

Bez tego Liverpool nie pójdzie dalej. Drużyna stacza się w przeciętność. "Rozbrzmiał ostatni dzwonek"
Krzysztof Porebski / PressFocus
Liverpool nie zagrał złego spotkania. Zagrał spotkanie ze wszech miar przeciętne, zastygłe, a to po prostu zbyt mało, aby móc marzyć o dokonaniu cudu i pokonaniu Realu Madryt w Lidze Mistrzów. Wśród kibiców istnieje uzasadniona obawa, że cały sezon w wykonaniu "The Reds" może być właśnie taki - przeciętny. Trudno bowiem wierzyć, że los ułoży się inaczej, dopóki nie uda się przemodelować linii pomocy.
Już przedmeczowe doniesienia sugerowały, że Liverpool może mieć nie lada problem w rewanżowym spotkaniu. Nie tylko wynik pierwszego starcia z Realem Madryt był nader niekorzystny, ale też niepokojąco wyglądała kwestia dostępności kilku zawodników. Ujmując to w możliwie najprostszy sposób - Juergen Klopp nie mógł liczyć na większość swoich pomocników, w związku z czym trudno było w ogóle śnić o pokonaniu "Królewskich".
Dalsza część tekstu pod wideo
Szkoleniowiec "The Reds" próbował się ratować nietypowym ustawieniem swojego zespołu. Do pierwszej jedenastki wystawił czterech stricte ofensywnych graczy - Mohameda Salaha, Diogo Jotę, Darwina Nuneza oraz Cody'ego Gakpo. Jednocześnie Portugalczyk został sztucznie przesunięty do drugiej linii, żeby Anglicy nie musieli grać w wariackiej formacji 4-2-4, którą częściej stosuje się w serii gier FIFA, niż w prawdziwym życiu.
Ten pomysł Kloppa, zrodzony wyłącznie z potrzeby, nie zdał egzaminu. Linia pomocy złożona ze wspomnianego Joty, Fabinho i Jamesa Milnera nie zrobiła żadnego wrażenia, a przepychanie spotkań na podstawie mocy kolektywu przestało już Liverpoolowi wychodzić. W związku z tym tegoroczne pożegnanie z Ligą Mistrzów jawi się jako wyjątkowo gorzkie, a zarazem przewidywalne. Przewidzieć można było nie tylko sam triumf zespołu Carlo Ancelottiego, ale też kadrowe kłopoty "The Reds".
Nie był to pierwszy ani ostatni raz w tym sezonie, gdy Kloppowi po prostu zabrakło piłkarzy, a konkretnie pomocników. Ta formacja już nie domaga się wzmocnień, ale wręcz krzyczy z bólu konieczności zmiany. Bez nowych graczy, bez wymiany, drużynie z Anfield grozi stagnacja nieporównywalnie większa do obecnej.

Bez impulsu

Przez lata największą siłą Liverpoolu była niezłomność. Jej szczytowym momentem stało się zaś legendarne już odrobienie strat przeciwko FC Barcelonie i wyrzucenie "Dumy Katalonii" z rozgrywek w 2019 roku. Od tamtej pory angielski zespół przeszedł jednak kompletną metamorfozę - problem w tym, że nie na lepsze.
"The Reds" stopniowo godzili się z tym, że dawni liderzy grali coraz słabiej. Nie dokonywali przy tym żadnych zmian, bo jakiekolwiek próby wymuszenia transferów przez kibiców kończyły się zupełnym niepowodzeniem. Tym samym miejsce w składzie utrzymywali zawodnicy nie gwarantujący nie tylko odpowiedniej jakości, ale też jakiegokolwiek rozwoju, który jest nieodłączną potrzebą zespołów chcących regularnie bić się o najważniejsza trofea. W czasach gry Real Madryt sprowadzał Auréliena Tchouaméniego i Eduardo Camavingę, Liverpool zadowalał się półśrodkami. I teraz te półśrodki przegrały 2:6, co stanowi ostateczny dowód na to, że rozbrzmiewa ostatni dzwonek na otrząśnięcie się z marazmu.
Po wyjątkowo spektakularnym starciu z Manchesterem United przyszły dwa spotkania, które znacznie więcej mówią o prawdziwej twarzy drużyny Kloppa. Chociaż porażki z Bournemouth i "Królewskimi" to porażki nieznaczne pod względem wyniku, to doskonale pokazujące, że ta drużyna stoi w miejscu. Często dosłownie, bo przecież w trakcie środowego wieczoru ani Fabino, ani Milner nie wykrzesali z siebie właściwie ani jednej ofensywnej iskry.
Jakby tego było, żadnych pozytywów nie przyniosły też zmiany. W ich wypadku wszyscy emocjonalnie związani z Liverpoolem mogli się jednak spodziewać takiego rozwoju wypadków, bo przecież niemiecki szkoleniowiec mógł dzisiaj ratować sytuację takimi tuzami jak Alex Oxlade-Chamberlain, Naby Keita i Harvey Elliott. Dwóch z nich jest na wylocie z klubu, ostatni to wciąż bardzo niedoświadczony zawodnik, zaś cała trójka w ostatnim czasie spisuje się co najwyżej przeciętnie.
Jeszcze w poprzednim sezonie "The Reds" walczyli na wszystkich frontach właściwie do samego końca. A teraz wyjściem dla Kloppa było wpuszczenie OX'a za Milnera. To idealnie podsumowuje miejsce, do jakiego doturlał się Liverpool. Zjechał z bardzo wysokiej góry właściwie na sam początek szlaku, a zarząd patrzył na to z założonymi rękami i oczekiwał cudów. Te już były, pora na walkę z rzeczywistością.

Jeden cel

W najbliższych miesiącach powinna być ona definiowana przez sprowadzenie nowego pomocnika, chociaż bardziej precyzyjna byłaby liczba mnoga. Oczywiście, Liverpool ma też pewne niedostatki na pozycji napastnika, czy w linii obrony, ale to nie one rozsypują się w momencie, gdy tylko zawieje silniejszy wiatr. Linia pomocy jest często uważana za serce i rozum całego zespołu - trzymając się medycznej terminologii można zatem stwierdzić, że organy "The Reds" wymagają natychmiastowej operacji.
Być może mając w składzie Jude'a Bellinghama Anglicy i tak przegraliby z Realem Madryt. Z pewnością powalczyliby jednak solidniej, a już na pewno - przynajmniej na papierze - siły wyglądałby nieco bardziej wyrównanie. Tak się jednak nie stało, zarząd klubu z Anfield znowu postanowił przeczekać, dokonał jedynie tragikomicznego transferu Arthura Melo i doprowadził do sytuacji, z której nie ma już odwrotu.
Albo Liverpool postawi wszystko na jedną kartę w tracie letniego okienka, albo dalej będzie szusował w odmęty przeciętności. Niewyobrażalny potencjał tego zespołu, oparty obecnie przede wszystkim na Salahu, Nunezie i Alissonie, może zostać doszczętnie zaprzepaszczony przez brak odpowiednich wzmocnień. Bo chociaż Klopp może podkreślać, że dla niego istotą pracy nie jest wydawanie pieniędzy na gwiazdy, a tworzenie bohaterów ze zwyczajnych graczy, to w tym momencie nie ma już nawet na czym pracować. 37-letni Milner nie będzie już lepszym piłkarzem, ale Liverpool z pewnością może być lepszym zespołem. Nie ucieknie jednak przed wydatkami.

Przeczytaj również