Belgia znowu dała nam lekcję. Wynik nie mówi wszystkiego, reakcje Lewandowskiego tak. "Trening biegowy Polski"

14 czerwca mieliśmy zagrać z reprezentacją Belgii na Stadionie Narodowym. Mieliśmy, bo próżno nie odnieść wrażenia, że do żadnego piłkarskiego spotkania nie doszło. Ponad 56 tysięcy kibiców było świadkiem joggingu, co niewątpliwie może przyzwyczaić się do rozwoju i popularności tej dyscypliny w Polsce. Więcej jednoznacznych pozytywów trudno znaleźć, bowiem "Czerwone Diabły" ponownie dały nam lekcję futbolu.
Ostatni mecz reprezentacji Polski z Belgią był bardzo trudnym doświadczeniem. Reprezentacja Czesława Michniewicza zupełnie posypała się w drugiej połowie i straciła w niej aż pięć bramek, co zaowocowało sromotną klęską 1:6. Wówczas jednak można było do sprawy podchodzić z jakimkolwiek dystansem - selekcjoner próbował, chwytał się niestandardowych rozwiązań. Ten mecz miał być dla nas nauczką w kwestii tego, jak należy podchodzić do starcia z najlepszymi drużynami.
Wydawało się, że pewne wnioski zostały wyciągnięte. W miniony weekend "Biało-Czerwoni" zdołali zatrzymać dotychczas świetnie spisujących się Holendrów, co było niewątpliwym zaskoczeniem, którego nie kryli sami piłkarze. W końcu Nicola Zalewski z rozbrajającą szczerością stwierdził, że tak naprawdę nie wie, jakie procesy zaszły i okazały się na tyle skuteczne, że zremisowaliśmy 2:2.
Oczywiście, mecz z "Oranje" był daleki od idealnego, wciąż popełnialiśmy mnóstwo błędów, które, jak to błędy, okazywały się kosztowne. Można było mieć jednak nadzieję, że w drugim spotkaniu z reprezentacją Belgii pokażemy się po prostu z lepszej strony. Że nasza gra będzie uważniejsza, lepsza, bardziej rozsądna. Rzeczywistość okazała się bezwzględna - w rękach trzymała kubeł z zimną wodą, który wylądował na ponad 56 tysiącach osób zebranych na Stadionie Narodowym.
Tak, Polacy osiągnęli znacznie lepszy wynik. Gdyby Nicola Zalewski miał więcej szczęścia, mogłaby nawet jakimś cudem zremisować to spotkanie. No właśnie - cudem. Naszej gry nie możemy oceniać tylko przez niskie rozmiary porażki, bo jako całość nasz występ nie bronił się zupełnie. Kibice nie otrzymali piłkarskiego widowiska, otrzymali trening biegowy w terenie.
Obrona w mgle zgubiona
Rzeczą, która siłą rzeczy najbardziej rzucała się w oczy, była postawa naszej obrony. Dzisiaj, w odróżnieniu od poprzedniego starcia z Belgami, graliśmy bardzo nisko. Przez znaczną część spotkania podopieczni Czesława Michniewicza ustawieni byli dookoła swojego pola karnego, co - w teorii - miało zniwelować liczbę szans, które tworzyły sobie "Czerwone Diabły". Szkopuł w tym, że wycofanie się właściwie nie owocowało niczym dobrym.
Belgowie swoje akcje i sytuacje mieli, szczególnie w pierwszej połowie. Nasi obrońcy nie potrafili się ze sobą porozumieć. Szwankowała komunikacja Kamila Glika i Mateusza Wieteski, co zakończyło się jedynym trafieniem podczas tego wtorkowego spotkania. Wpadek było jednak znacznie więcej, bo przecież "Czerwone Diabły" z dziecięcą łatwością zagrywały piłkę za naszą linię defensywy. Nie trzymaliśmy odległości między poszczególnymi zawodnikami, nie mówiąc już o tym, jak kwestia ta wyglądała jeśli idzie o formacje.
Polscy pomocnicy byli właściwie odcięci od Roberta Lewandowskiego, który dzisiaj nie tylko sam nie rozgrywał najlepszego spotkania, ale też nie miał żadnego konkretnego wsparcia od swoich kolegów. Próżno się jednak dziwić, skoro nasze głębokie i nieszczelne ustawienie skutkowało tym, że jakikolwiek kontratak musiał być rozpoczynany właściwie od pola karnego Wojciecha Szczęsnego. W drugą stronę wyglądało to zupełnie inaczej, bowiem Belgowie - którzy w ofensywie grali właściwie czteroma zawodnikami - pressing zaczynali jeszcze na połowie "Biało-Czerwonych".
Chociaż straciliśmy tylko jednego gola, próżno pisać peany na cześć naszej defensywy. Nie chodzi tylko o to, jak wypadli konkretni zawodnicy. Chodzi również o to, jaki mieliśmy pomysł na ten mecz, czy raczej - jak mocno był on przestrzelony. Większych zarzutów nie można mieć w stosunku do Jakuba Kiwiora i Wojciecha Szczęsnego. Matty Cash również się bronił, chociaż przede wszystkim za sprawą akcji ofensywnych, które inicjował jako jeden z nielicznych graczy Michniewicza. Cała reszta jednak zawiodła - Kamil Glik odstawał szybkością nawet od Jana Vertonghena, Mateusz Wieteska, niestety, okazał się kompletnie nieprzystosowanym pomysłem, natomiast Nicola Zalewski męczył się, bo zmuszono go do częstej gry w defensywie, gdzie nie może eksponować swoich atutów.
Wymowne gest Lewandowskiego
Podsumowaniem naszej postawy nie jest jednak defensywa, tylko środek pola. Dziś istniał on jedynie teoretycznie. O ile bowiem wahadłowi byli w stanie zrobić coś pod bramką rywala, o tyle druga linia zawiodła po całości. Największe zarzuty można mieć chyba w kierunku piłkarza, do którego Czesław Michniewicz wyciągnął pomocną dłoń. Karol Linetty otrzymał szansę, ale nijak jej nie wykorzystał.
Dysonans między spokojem rozegrania po obu stronach boiska był zwyczajnie bolesny. W bramkowej akcji reprezentacja Belgii wymieniła 33 podania. To niemal tyle samo, co Polska w 20. minucie meczu. Przez niemal całe spotkanie biegaliśmy za piłką, nie potrafiąc jej przytrzymać przy nodze i - o zgrozo - mając olbrzymie problemy w kontrataku. "Biało-Czerwoni" nigdy nie słynęli z kombinacyjnej gry, joga bonito to nie jest nasze hasło, ale jeśli chodzi o szybkie wypady, można było mieć nadzieję.
Dzisiaj pryskała ona niczym bańka mydlana i to taka słabej jakości. Najbardziej znamiennym momentem była akcja w drugiej połowie, gdy całą chmarą ruszyliśmy pod bramkę Belgów. Świetnie ustawiony Robert Lewandowski otrzymał jednak takie podanie, że choćby był jednym z najlepszych napastników świata, a ten warunek bezwzględnie spełnia, to by tej piłki nie zdołał przyjąć.
Wymowna reakcja naszego kapitana mówiła wszystko. Rzucaliśmy dzisiaj futbolówkę po boisku bez najmniejszego składu. Zbyt często odrywała się ona od murawy w momentach, gdy nie była do tego przystosowana. Przecież we wspomnianej kontrze aż się prosiło o to, aby do piłkarza Bayernu dograć po ziemi, sam to zresztą sygnalizował. W tym aspekcie dzisiaj zawiedliśmy na całej linii.
Rzecz jasna Lewandowskiego też nie powinno się przesadnie bronić, chociaż poza jego słabą dyspozycją uwagę zwraca jeszcze jedna rzecz - on był potwornie zmęczony, zajechany. Oczywiście, Czesław Michniewicz ma mało czasu na testowanie rozmaitych rozwiązań, lecz tego wieczoru najlepszy zawodnik naszej reprezentacji był zarazem zawodnikiem najbardziej zmęczonym. Przegrywanie pojedynków fizycznych z piłkarzami pokroju Dendonckera nie jest dla niego codziennością, nie hiperbolizujmy postawy Polaka.
Dzisiaj Lewandowskiego było po prostu szkoda. Osamotniony, jak za niezwykle szarych czasów reprezentacji Polski. Poirytowany niedokładnością kolegów. Zmęczony kolejnym ganianiem za piłką i inicjowaniem pressingu gdzieś w okolicach koła środkowego. Patrzenie na ten występ było niejako bolesne, a być może najgorsze jest to, że niewiele więcej można było zrobić.
Paradoks czasu reprezentacji Polski
Jak już wcześniej wspomniałem - reprezentacja Polski nie ma zbyt wiele czasu na testowanie odpowiednich rozwiązań. Czesław Michniewicz zabrał na zakończone właśnie zgrupowanie niemal 40 piłkarzy, ponieważ chciał w boju sprawdzić ich możliwości. Z jednej strony jest to postawa zrozumiała, z drugiej zaś niektóre znaki zapytania nie tylko nie zniknęły, ale też stały się jeszcze większe.
Selekcjoner "Biało-Czerwonych" nie może sobie pozwolić na to, aby grać tą samą jedenastką, sprawdzenia wymagali bowiem tacy zawodnicy jak Nicola Zalewski, Szymon Żurkowski, Kamil Grabara, Sebastian Szymański, Jakub Kiwior, Mateusz Wieteska czy Karol Linetty. Z drugiej jednak strony dalej nie ogrywamy naszego podstawowego ustawienia, co niewątpliwie martwi w dalszej perspektywie.
Straciliśmy kolejnych kilka miesięcy na proces, który nie miał żadnego przełożenia na naszą piłkarską przyszłość. To smutne doświadczenie i werdykt. Paradoksem czasu reprezentacji Polski jest to, że potrzebujemy go niezwykle mocno i musimy wykorzystywać go granic możliwości, ale jednocześnie zbyt wielu tych możliwości nie mamy. Testowanie kończy się bowiem konkluzją o pesymistycznym zabarwieniu - nawet jeśli Belgowie grali w drugiej połowie na zaciągniętym ręcznym i Karol Świderski miał pecha w ostatnich minutach, to w gruncie rzeczy "Czerwone Diabły" dały nam dzisiaj lekcję futbolu.
Nie zawsze ona musi polegać na tym, że schodzimy z boiska z workiem bramek wrzuconym do naszej siatki. Czasami wnioski trzeba wyciągać ze spotkań, w których biegasz za piłką jak opętany, ale dostać jej nie możesz, bo przeciwnik jest niemal zawsze szybszy, dokładniejszy i lepszy. W ten wtorkowy wieczór byliśmy świadkami takiego właśnie spektaklu - chociaż nie zakończyło się pogromem, optymizmu szukać możemy tylko w niuansach i ostatnich dziesięciu minutach. Oby były one zwiastunem nadciągającej poprawy.