Był pomysł, żeby grał z Ibrahimoviciem. Na kacu dał popis na Old Trafford. "Choroba była silniejsza"
W piątek zmarł Igor Sypniewski. Wychowanek ŁKS-u Łódź przez wiele lat postrzegany był jako wielki talent, któremu jednak w regularnej grze na wysokim poziomie przeszkodziła choroba alkoholowa. Jak sam przyznał, po alkohol po raz pierwszy sięgnął kiedy miał dziesięć lat.
Wrzesień 1998 roku, kilkanaście tygodni po mundialu we Francji. Sypniewski przeżywa jeden z najbardziej spektakularnych momentów w karierze. Na wypełnionym po brzegi stadionie w Atenach strzela gola w meczu Ligi Mistrzów przeciwko Arsenalowi, w którym bronił wtedy David Seaman.
- Wielka radość. Przy 65 tysiącach widzów. Wtedy się myśli, że jest się na szczycie - wspominał wiele lat później w rozmowie z TVP.
Grecki szczyt
Niecały rok później debiutuje w reprezentacji Polski w towarzyskim spotkaniu z Nową Zelandią, a dla Panathinaikosu strzelać będzie w Pucharze UEFA. W lidze greckiej zdobędzie trzy bramki w siedem minut. Kilka miesięcy później zagra też znakomite spotkanie na Old Trafford, kiedy co prawda nie zdobędzie bramki, ale podaniami, luzem, kreatywnością na boisku zwróci na siebie uwagę i zostanie wybrany graczem meczu. Przyćmił Gary’ego Neville’a i Davida Beckhama, którzy grali z nim na jednej stronie.
"Otwieram oczy i przez moment zastanawiam się, gdzie jestem. Ból głowy jasno daje znać, że kilka godzin wcześniej przyjąłem kilka browarów, ale pokój, w którym leżę, nie jest izbą wytrzeźwień. Ból głowy też jest znacznie mniejszy niż na wytrzeźwiałce, zresztą dawno tam nie byłem" - opisał poranek przed meczem na słynnym Old Trafford w swojej autobiografii. Trafił tak szczęśliwie, że w hotelu, w którym nocował z zespołem pracował Polak, który przyniósł mu odpowiedni zestaw na wieczór. W książce "Zasypany" opisywał, jak ów pracownik nie mógł uwierzyć, kiedy widział go pomijającego piwo i palącego papierosy w przededniu rywalizacji z wielkim Manchesterem United.
https://youtube.com/watch?v=4ih0vLYoZog&feature=share&si=EMSIkaIECMiOmarE6JChQQ
W Panathinaikosie rozegrał najwięcej meczów w karierze, bo aż 83, ale na dłuższą metę nie był w stanie pogodzić rozrywkowego trybu życia z występami i formą na najwyższym poziomie. Zaczął być wysyłany na mecze rezerw, podczas najważniejszych spotkań pierwszego zespołu siadał na trybunach. W klubie przestali w końcu tolerować alkoholowe wybryki i oddali go do OFI Kreta, gdzie długo miejsca nie zagrzał, bo łącznie rozegrał jedynie dziesięć meczów.
Generalnie na boisku pojawiał się w karierze dość rzadko. Częściej leczył urazy, kace i zmagał się z innymi problemami. Nie licząc Panathinaikosu, to drugi klubem, w którym wystąpił najwiecej razy był ŁKS, w którym nie przekroczył nawet 50 występów.
Trudny powrót do Polski
Po coraz większych problemach w Grecji karierę miał mu uratować powrót do Polski. Początki były nawet obiecujące. W RKS Radomsko, które wówczas było w Ekstraklasie, radził sobie wyśmienicie. W dziewięciu meczach zdobył cztery bramki i zwrócił uwagę znacznie mocniejszych klubów. Trafił do Wisły Kraków, co było jednak bardzo poważnym błędem. Zupełnie nie odnalazł się w szatni pełnej gwiazd i zespole, co do którego poprzeczka była zawieszona bardzo wysoko. Nie dość, że wrócił do picia, to jeszcze nałożyły się na to problemy rodzinne - rozwód z żoną. Mimo bardzo wysokiego kontraktu, zakończył grę w Wiśle z zaledwie jednym golem w sześciu meczach.
Przez krótki epizod w Grecji wyemigrował do Szwecji, gdzie przez moment wydawało się, że odnalazł odpowiednie miejsce na ziemi. W średniaku lig szwedzkiej, Halmstads, dostał zaufanie od trenera, czas na odbudowanie formy i sezon zakończył z dziesięcioma golami. Tam spotkał jednego z nielicznych ludzi, który potrafił go okiełznać. Jonas Thern, nazywany w autobiografii "drugim ojcem", powątpiewał w jego pochodzenie, domniemywał, że jest bardziej Brazylijczykiem niż Polakiem, organizował mu dodatkowe treningi, sprawdzał czy nie siedzi sam w domu. Pomagał, opiekował się, dbał o rownawagę psychiczną i doprowadził Sypniewskiego do świetnej formy.
Drugi ojciec
Nie ma się co dziwić, że chwilę później zwrócił uwagę znacznie potężniejszego jak na tamte realia klubu - Malmoe. Tam jednak nie było z nim Therna i skończyło się jednak podobnie jak w Wiśle. Oczekiwania, presja i wielkość klubu go przerosły, kontrakt rozwiązano z powodu rzekomej choroby psychicznej. Trzeba pamiętać, że Sypniewski walczył nie tylko z alkoholizmem, ale też z depresją, miewał stany maniakalne. Pewnego razu, bojąc się przyjechać do Polski, wysłał do PZPN pismo, żeby nie powoływać go do kadry.
Po Malmoe na chwilę wrócił do ŁKS-u, potem znów wyjechał do Skandynawii, ale grając w trzecioligowym szwedzkim zespole został złapany na jeździe po pijanemu. Żadnej innej decyzji niż rozwiazanie umowy być nie mogło. To już był tak naprawdę jego koniec jako piłkarza. Próbował jeszcze podjąć starania o kolejny angaż w ŁKS-ie, ale kiedy na spotkaniu z działaczami ci wyczuli od niego alkohol to dali sobie spokój.
Mimo wielu problemów pozasportowych, złamania prawa, to właśnie w Szwecji zapracował na największe uznanie. Był nawet moment, kiedy rozważano go w kontekście gry dla tamtejszej reprezentacji. Duet Zlatan Ibrahimovic - Sypniewski? Wtedy nie brzmiało to jak totalna abstrakcja. Szczególnie, że w polskiej kadrze zagrał tylko dwa spotkania towarzyskie. W Skandynawii miał okazję współpracować z Janne Anderssonem, który obecnie jest selekcjonerem.
Chuligańskie wybryki
Za to w życie łódzkiego klubu zaangażował się niestety w inny sposób. Zamiast na boisku "brylował" na trybunach. W 2007 roku, razem z grupą pseudokibiców, wziął udział w awanturze podczas meczu z Lechem Poznań - wyrywał i rzucał krzesełkami, za co został zatrzymany przez policję. Przy okazji nawrzucał funkcjonariuszom. Awantury pod wpływem alkoholu były u niego na porządku dziennym. Był oskarżony o znieważenie i obrzucenie butelkami jednej z mieszkanek osiedla, na którym żył, zatrzymano go również za wszczynanie awantur pod wpływem alkoholu. Wszystko to skończyło się skazaniem na półtora roku więzienia za znęcanie się nad matką oraz grożenie matce i partnerce.
Po karierze mieszkał z matką na łódzkich Bałutach, czyli w tej samej okolicy, w której się wychował. Niełatwej, miejscu, gdzie wszystko sam musiał sobie wywalczyć, gdzie szczególnie w latach 90 alkohol i inne używki były na porządku dziennym.
- Nie ma wątpliwości, że w dużej mierze Igor sam to schrzanił, nazwijmy to bardzo delikatnie. Zaprzepaścił ogromny dar, który dostał od Boga. Ale im więcej z nim rozmawiam, tym coraz bardziej widzę, że środowisko też mu nie pomogło. Kiedy wchodził do ŁKS-u, to się mówiło: nie pijesz, nie grasz. Pijesz, może zagrasz - mówił Żelisław Żyżyński, współautor autobiografii Igora Sypniewskiego „Zasypany” w rozmowie z Łączy Nas Piłka.
Już wówczas, osiem lat temu, Żyżyński wspominał, że Sypniewski ma ogromne problemy zdrowotne, mimo że kończył dopiero 40 lat.
- Włączam internet, nie oglądam na razie telewizji. Porozmawiam czasem z mamą i kładę się spać. Staram się nie pić i proszę Boga, żeby każdy dzień przyniósł mi to samo. Modlę się wieczorem i jakoś mi to pomaga - mówił w rozmowie z TVP osiem lat temu.
- Po prostu alkohol przeszkodził mi we wszystkim. Nic na to nie poradzę. Moi rodzice się starali, ale choroba była silniejsza - dodał. Odszedł na tydzień przed 48. urodzinami.