Arsenal przestał być popychadłem. Arteta obudził głód, którego nie ma City. "Tego nie było nawet za Wengera"

Arsenal przestał być popychadłem. Arteta obudził głód, którego nie ma City. "Tego nie było nawet za Wengera"
Foto Gareth Evans/News Images/SIPA USA/PressFocus !
Mikel Arteta w końcówce meczu z Manchesterem United niepotrzebnie zeskoczył z ławki, by pobudzić Emirates do wstania z miejsc. Wszyscy przecież i tak stali, a ryk kibiców był taki, jakby stadion miał zaraz unieść się w powietrzu. Arsenal nie przestaje zdumiewać. Znowu zagrał grubo, zapominając jak to jest być drużyną, która wywraca się na skórce od banana.
Są spektakularni. Grają jakby jutra miało nie być. Widać w nich ogień i głód, za jakim tęskni Pep Guardiola, gdy wytyka swoim piłkarzom wygodnictwo. Erik ten Hag nieprzypadkowo w ostatnich dwudziestu minutach zrezygnował z Antony’ego i zastąpił go Fredem. Widać było jak bardzo w pewnym momencie zapragnął remisu. Mikel Arteta odwrotnie: od początku tego sezonu interesuje go cały tort. Jego drużyna już dawno przestała być popychadłem. Każdego tygodnia odhacza kolejne testy, a dorobku 50 punktów na półmetku sezonu nie miały nawet najlepsze drużyny Arsene’a Wengera.
Dalsza część tekstu pod wideo
W historii angielskiej piłki, czyli od 1888 roku, było tylko sześć takich zespołów. Jedynie Liverpool skończył bez tytułu, gdy szedł łeb w łeb z City. Dzisiaj nie ma aż tak zaciekłej rywalizacji i chyba tylko jakieś pasmo kontuzji mogłoby wstrząsnąć zespołem Artety. Oni czują, że to jest ten moment. Nieważne, czy grają z Newcastle, Tottenhamem, czy United - kręcą karuzelą w najlepsze. Pod względem intensywności grania przypominają Liverpool z najlepszego okresu Kloppa. Mają kilku liderów, a najlepsze jest to, że to ciągle druga najmłodsza drużyna w Premier League. Zdecydowana większość graczy przez kolejnych pięć lat może iść w górę. Może wejść na wielką scenę Ligi Mistrzów i jeszcze mocniej podnieść poprzeczkę.
Jest coś niesamowitego w tym, że w niedzielę zobaczyliśmy mecz właśnie jak z topu LM, choć ani Arsenalu, ani United tej wiosny tam nie ma. To był klasyk Premier League jak z pierwszej dekady XXI wieku, gdy Patrick Vieira ścierał się z Royem Keanem, a Michael Keown wydzierał się do ucha Ruuda van Nistelrooya po zmarnowanej jedenastce. Teraz też zobaczyliśmy dwa zespoły buchające pasją. Manchester United, podobnie jak Arsenal, w tym sezonie wrócił na dobrą trajektorię - różni go tylko etap budowy.
Mikel Arteta trzy lata układał klocek po klocku, by w końcu powstała z tego forteca. To triumf cierpliwości, zaufania do planu trenera, ale też ogólnie dużej pracy od podstaw, bo przecież trzeba tu docenić choćby dyrektora Edu i to, że poza wtopą z Nicolasem Pepe, większość transferów po prostu wypaliła. Gracze jak Gabriel Jesus, czy Ołeksandr Zinczenko dodali tej grupie pewności i doświadczenia. To, jak ten ostatni celebrował gola Nketiaha na 3:2, za kilka miesięcy możemy wspominać jako jeden z obrazków sezonu. Wygrać po takim meczu, w takim momencie - to naprawdę jest pisanie nowej historii. Przed Nketiahem był tylko jeden gracz Arsenalu, który dał zwycięstwo nad United w ostatniej minucie. Też grał z numerem 14 i nazywał się Thierry Henry.
Dzisiaj można uśmiechnąć się do dyskusji pt. jak Arsenal poradzi sobie bez kontuzjowanego Gabriela Jesusa. Nketiah po mundialu w pięciu meczach wpakował cztery gole. Jest piłkarzem dużo bardziej wszechstronnym niż można było się spodziewać. Do tego cały czas rośnie, bo takie też ma otoczenie. Bukayo Saka i Martin Odegaard wyglądają na takich, którzy z uśmiechem przyjmą klepanie po plecach, ale nie zadowolą się tym, co jest teraz, tylko pójdą krok dalej. Nie jest to zespół “Happy Flowers” jak ostatnio powiedział o swoich graczach Guardiola. Futbol nigdy nie był sumą jakości poszczególnych zawodników. Żeby konkurować na najbardziej konkurencyjnym rynku trzeba czuć żar i głód - i to właśnie ma Arsenal.
Pierwszy raz w tym sezonie zdarzyło się, że już nawet algorytm niezawodnej "OPTY" widzi w nich mistrza. System opiera się na tysiącach zmiennych i zwykle bywa mocny wybredny, ale po meczu z United coś wreszcie przeskoczyło. Bukayo Saka zwraca uwagę na to, że nie tylko zespół jest zjednoczony, ale też całe środowisko kibiców odżyło. Widać to po ryku Emirates, które staje się twierdzą. Widać to też po reakcji po straconych golach, jak ten Marcus Rashforda na początku starcia z “Czerwonymi Diabłami”. Sześciu minut potrzebował Arsenal, by otrząsnąć się po przyjętym ciosie i wyprowadzić własny. Wcześniej trzy razy w tym sezonie odpowiadał podobnie. Robi to błyskawicznie, z ogromną wiarą i powtarzalnością. Trzeba to powiedzieć wprost: nie ma w Anglii w tym momencie bardziej wszechstronnej drużyny, nawet jeśli Manchester City odpowiedział w weekend hat-trickiem Haalanda i bardzo dobrym występem przeciwko Wolverhampton.
Guardiola ma w tym momencie pięć punktów mniej niż Arteta. Wie także, że za chwilę Arsenal rozegra zaległy mecz i ta różnica prawie na pewno będzie jeszcze większa. Nie da się przewidzieć, czy spotkanie z Wolves to początek czegoś lepszego w City. Dopiero kolejne pokażą, czy syte koty obudziły się już zimowego snu. Miejsce na trybunach Phila Fodena w niedzielę też dużo mówi o energii i motywacji w grupie. Manchester Guardioli potrafił odrabiać straty w 2014 (9 pkt) i 2019 roku (10 pkt). Jest zespołem, którego nigdy nie można skreślać, ale tutaj naprawdę musiałby wydarzyć się kataklizm Arsenalu. Nie da się tego wywróżyć po takim meczu jak ten w niedzielę na Emirates. Czerwona armata uderza z hukiem. Chyba tylko bezpośrednie starcie 15 lutego może zachwiać tą narracją.
Autor jest dziennikarzem Viaplay.

Przeczytaj również