Arsenal FC chce, ale nie może - i to nie pierwszy raz. Z właścicielem-skąpcem wciąż będzie trudno o trofea
Dla większości fanów czołowych klubów w Europie okienko transferowe to jeden z bardziej wyczekiwanych okresów. Zawsze bowiem pojawiają się plotki łączące prawdziwe gwiazdy z zasileniem ich kadry i można oczekiwać naprawdę ciekawych zakupów. Zdarzają się jednak i tacy, którzy na okres mercato czekają raczej z obawą i rozgoryczeniem. Do takich z pewnością można zaliczyć kibiców Arsenalu.
Od wielu lat „Kanonierzy” zmagają się z tymi samymi problemami. Ich możliwości poważnie ogranicza budżet, a niemal każda większa transakcja wiąże się z zaciśnięciem pasa w przyszłości. Tym razem nie jest inaczej i nie wydaje się, aby sytuacja miała zmienić się w najbliższej przyszłości.
Z motyką na Słońce
Czołowy klub z Premier League, wybierając się na zakupy, najczęściej ma przygotowany worek pełen pieniędzy. Wystarczy tylko spojrzeć na sumy wydawane przez drużyny z Manchesteru, Chelsea czy Liverpool. Arsenal jednak stale zaciskał pasa. Początkowo przez konieczność spłaty kosztów budowy Emirates Stadium, a teraz... przez podejście właściciela.
Pan Stan Kroenke tego lata postanowił, że tego lata jego „The Gunners” będą mogli „poszaleć” za 40 milionów funtów. To połowa tego, za ile „The Reds” kupili Virgila van Dijka i mniej, niż w tym okienku wydali „The Blues” (przy zakazie transferowym), Tottenham i „Czerwone Diabły”. A ma wystarczyć do końca okresu, w którym można kupować!
Oczywiście, ta suma ma zostać powiększona o ewentualne wpływy ze sprzedaży, ale póki co pozbywanie się niechcianych ogniw idzie mozolnie. Do tego umówmy się, pożegnanie Mustafiego, Elneny’ego, Koscielnego czy Jenkinsona nie zapewni pokaźnych przychodów. A to oni są wymieniani w gronie piłkarzy, którzy mają opuścić północną część Londynu.
Wysoki kontrakt Mesuta Özila również odstrasza potencjalnych nabywców. Aby zobrazować to, jak wielkim jest on obciążeniem dla klubu, posłużę się prostym porównaniem. Według portalu „Spotrac” jego roczna płaca wynosi ponad 18 milionów funtów. To prawie połowa budżetu na wzmocnienia.
To właśnie jego tygodniówka była powodem, dla którego Aaron Ramsey żądał wynagrodzenia przekraczającego możliwości klubu. Wszyscy wiemy, jak to się skończyło. Oddanie takiego gracza za darmo w obecnej sytuacji „Kanonierów” dało im tylko kolejny powód do zmartwień.
Nawet jeśli londyńczycy postarają się pozbyć Niemca, to trudno będzie znaleźć chętnego gotowego na zaspokojenie jego wymagań finansowych. Sprzedaż można więc chyba wykluczyć. Trzeba skupić się na pozbyciu innych graczy, ale nie zagwarantują oni odpowiedniej kasy. No i jesteśmy w martwym punkcie.
Jak rywalizować z konkurencją? To będzie niesamowicie trudne. Arsenal nie ma narzędzi, aby móc wygrywać z nimi bój o wzmocnienia. Ba, nie mogą nawet zapewnić sobie graczy, którzy sami chcą trafić na Emirates. Sytuacja jest naprawdę tragiczna.
Oferta, że „ZAHAHAHA”
Wilfried Zaha jeszcze przed zakończeniem poprzednich rozgrywek mówił w wywiadzie dla „Sportsmail”, że chciałby zagrać w europejskich pucharach. Uznał, że to najwyższy czas na zmianę otoczenia, a zainteresowanie wyrazili właśnie „Kanonierzy”.
Iworyjczyk swoją grą w barwach Crystal Palace porywał publikę i stał się jednym z najbardziej wyróżniających się zawodników spoza klasycznego Top 6 angielskiej ekstraklasy. Jest więc niesamowicie łakomym kąskiem dla zespołów czołówki.
Prywatnie sympatyzuje z Arsenalem, nie chce opuszczać Londynu, w którym ułożył już sobie życie. Trudno chyba o lepszego kandydata do przenosin na Emirates, gdzie na gwałt potrzeba gracza, który zapełniłby ogromną lukę na skrzydle. Byłoby idealnie, gdyby nie cena...
„Orły” żądają za swojego zawodnika 80 milionów funtów, czyli... dwukrotnie więcej, niż ich sąsiedzi są w stanie zaoferować (nie wspomniałem jeszcze, że 45 milionów ma wystarczyć również na wynagrodzenia dla nowych nabytków). I tutaj rozpoczyna się prawdziwa saga.
Zaha podobno otrzymał zapewnienie, że latem będzie mógł zmienić klub. Problem w tym, że Palace miało ustaloną cenę. „Kanonierzy” nie zdołali awansować do Ligi Mistrzów, tym samym ich budżet znacząco zmalał i... mamy problem.
Zawodnik chce, ale zespoły nie mogą się dogadać. Próby osiągnięcia jakiegokolwiek konsensusu miały spalić na panewce. Włodarze z Emirates przygotowali nawet ofertę w postaci 30 milionów funtów + Mchitarjan + Chambers. Miała ona jednak zostać odrzucona. Rywalom nie spieszy się do sprzedawania swojej gwiazdy. Zarobili już 45 baniek na Aaronie Wan-Bissace. Twardo więc trzymają się swojej wyceny, tym bardziej, że 20% kwoty ewentualnego transferu otrzyma Manchester United.
Ostatnia propozycja Arsenalu miała opiewać na 40 milionów funtów... w ratach. Została wyśmiana przez przedstawicieli z Selhurst Park i trudno się dziwić. Jedyną nadzieją na pozyskanie Zahy za taką sumę jest strajk zawodnika. Trudno jednak na to liczyć.
Sprzedajmy zawodnika, zbudujmy sobie stadion
Taka sytuacja w klubie nie wynika jednak z niczego. Głównym winowajcą jest pan Kroenke, który w 2011 roku stał się najważniejszym udziałowcem Arsenalu i od tamtej pory ma prawo decydować o losach zespołu. Człowiekiem jest obrzydliwie bogatym, a zatem powinien być idealnym właścicielem.
Niestety, amerykański biznesmen nie ogranicza się tylko do działalności związanej z futbolem w Europie. Jego własnością są również m.in. grające w NBA Denver Nuggets, Colorado Avalanche z NHL, Colorado Rapids z MLS czy przedstawicieli NFL, Los Angeles Rams.
W Londynie postanowił więc wprowadzić podejście podobne do amerykańskiego stylu zarządzania klubami sportowymi. Model nastawiony na generowanie zysków dla właściciela nie jest u nas jednak zbyt efektywny. Problem tylko w tym, że sam „szef wszystkich szefów” tego nie dostrzega, chociaż zrobili to już ludzie lepiej zapoznani z futbolem od niego.
Sam pan Kroenke nie kryje się nawet z tym, że wykorzystuje Arsenal jako dojną krowę. Obecnie jego oczkiem w głowie jest nowy stadion dla Rams, który buduje na przedmieściach Los Angeles. Początkowo zakładano, że całość inwestycji zamknie się w około 2,3 miliarda dolarów. Aktualne doniesienia mówią jednak o kwocie 4 miliardów, z czego niemal połowę miałby wyłożyć właśnie amerykański biznesmen.
Każdy jego klub musiał to odczuć. I tak też się dzieje. Wszędzie, gdzie rządzi Kroenke, kibice nie są zadowoleni. Minimalizacja kosztów daje mu powody do radości, ale kibicom jedynie ból głowy. Nie o to chodzi w sporcie.
Oczywiście, ich kluby mają stabilną sytuację finansową, ale nie widać progresu sportowego. Ciągłe obietnice (tak, te same, które słyszą regularnie fani Arsenalu) nie dają już efektów. Stan nie jest lubiany przez fanów, ale to on pociąga za sznurki.
Wyciągnąć jak najwięcej
Dobrze, powiecie, ale przecież na Emirates trafili tacy zawodnicy, jak Aubameyang, Özil czy Sanchez. To nie jest więc tak, że Kroenke nie pozwala na transfery za grube miliony. I tu macie rację, ale rozgrywa to niesamowicie sprytnie.
Jeden taki zakup co jakiś czas pozwala na uspokojenie zawiedzionych fanów, otwarcie protestujących przeciw jego polityce. Chociaż na chwilę. Każde takie wzmocnienie budzi nadzieję, że coś się zmieni. I zawsze, po krótkim czasie, wracamy do normy.
Do tego skutki takich decyzji odczuwalne są przez klub latami. To właśnie takie ruchy, jak kupno Aubameyanga rzutują na to, jak dzisiaj wygląda budżet transferowy. Właściciel nie chce bowiem dokładać się do zakupów.
Zawód fanów jest ogromny, mają zwyczajnie dosyć Stana Kroenke. A bilety na mecze Arsenalu są najdroższe w całej Anglii. Wszystko obraca się dookoła kasy i dlatego też raz na jakiś czas opłaca się dokonać efektownego zakupu. W końcu ludzie przyjdą podziwiać nową gwiazdę, tym samym dokładając się do stadionu w Los Angeles.
Takie podejście nie jest jednak zarezerwowane tylko dla Anglików. Kibice wszystkich chyba drużyn, których właścicielem jest biznesmen, mają podobne zdanie. Nie ma ambicji, nie ma woli walki o trofea, brakuje zrozumienia faktu, że sukces wymaga wkładu własnego.
Nie wierzycie? Wpiszcie nazwisko Kroenke z dowolną nazwą jednego z jego zespołów w wyszukiwarkę na Twitterze. Istna żyła złota.
To, co dzieje się w Arsenalu dobitnie pokazuje, że sport nie ogranicza się tylko do tego, co dzieje się na boisku. Wszelkie sprawy wizerunkowo-finansowo-organizacyjne mają decydujący wpływ na to, co oglądają kibice.
Petr Cech niedawno przyznał, że „porażka w Arsenalu nie była katastrofą”. I trudno chyba o lepsze podsumowanie tego, co z tym klubem zrobił amerykański właściciel. To jego prywatna maszynka do generowania pieniędzy.
Nie zmieni tego nawet zapowiadany transfer młodego Williama Saliby czy ewentualne wzmocnienia za darmo. Tego typu ruchy nie zagwarantują walki o tytuły. Nie można oglądać każdej złotówki dwa razy.
Kacper Klasiński