Afera, której nie było. Nie dążmy do ciągłej gó*noburzy. "Warto czasem wziąć drugi oddech"

PZPN jest dziś łatwym obiektem krytyki. Ale w ostatnich dniach tym szambem, które wybiło wokół PZPN, oberwał też Fernando Santos. Za szybko.
W poniedziałkowy poranek w jednym z programów publicystycznych usłyszałem o "Santos gate". A potem wysłuchałem hipotez na temat przebiegu wydarzeń na linii Al-Shabab - Fernando Santos - PZPN. Fakty są jednak takie, że tematu nie ma. Zdementowali go i prezes Cezary Kulesza, i sekretarz generalny Łukasz Wachowski, po rozmowie z samym selekcjonerem.
Jeszcze raz, żebyśmy zapamiętali: nie ma tematu. Potwierdził to sam Santos, gdy już udało się do niego dodzwonić.
Można oczywiście ludziom z PZPN nie wierzyć. Zwłaszcza w świetle innej afery, która poprzedziła niedoszłe rozstanie z Santosem. Takiej prawdziwej afery, czyli obecności skazanego za piłkarską korupcję Mirosława Stasiaka na meczu reprezentacji Polski w Kiszyniowie, a potem jej tuszowania i zrzucenia winy na sponsorów.
PZPN, delikatnie mówiąc, nie ma ostatnio najlepszej passy. Albo za długo milczy, albo mija się z prawdą, albo robi z siebie pośmiewisko, jak w przypadku tego pierwszego komunikatu o obecności selekcjonera na Superpucharze i "braku sygnałów" odnośnie zmiany jego planów zawodowych.
Związek jest więc dziś wdzięcznym obiektem krytyki. Co chwilę sam się wystawia. Ale czy wizerunkowym szlamem, w którym wpakował się po kostki, trzeba też ochlapywać Portugalczyka? Przecież w tej konkretnej sytuacji nie ma żadnego "Santos gate". Przynajmniej na razie. Bazujemy na jednym wpisie na Twitterze, z nieznanego tutaj źródła. A wszyscy zdążyli już wystawić wyroki.
Santos nie zostawił nas dla kasy, nie zdradził, nie trzeba szukać następcy. Wbrew temu, co przez kilkadziesiąt godzin ktoś próbował nam wmówić, nigdzie się nie wybiera. Przynajmniej na razie.
Jasne, mamy prawo mieć uraz do Portugalczyków po tym, jak niedawno potraktował nas Paulo Sousa. Możemy się zastanawiać, o co tu chodzi i dlaczego komunikacja między Kuleszą, a zatrudnionym przez niego trenerem jest dziś tak zła. Zresztą Santosowi też możemy nie ufać, bo widzimy, że jego deklaracje z początku pracy w Polsce nie do końca się realizują. Miał być w Polsce i brać czynny udział w rozwoju naszej piłki, a na razie głównie się urlopuje. Jak wyliczył Mateusz Miga na "tvpsport.pl", spędził na urlopie już dwa i pół miesiąca z sześciomiesięcznej kadencji. Taki to pożyje.
Jeśli jego przełożeni się na to godzą, to ich problem. Ale nie dodawajmy od siebie problemów, gdzie ich nie ma. To nawet bardziej apel do środowiska medialnego niż do kibiców. To również kamyczek do naszego, dziennikarskiego ogródka. Za szybko ferujemy wyroki. Za szybko oczekujemy konsekwencji. A za rzadko bazujemy na sprawdzonych informacjach. To nie tylko sprzeczne z warsztatem, ale i bardzo nierozsądne w erze fake newsów.
Warto czasem wziąć drugi oddech i poczekać na weryfikację. Na "próbkę B". Jeśli sami, jako sympatycy i obserwatorzy "uniwersum polskiej piłki" nie zwolnimy, to za chwilę nasza codzienność zamieni się w jedną, bezustanną gównoburzę.
Klimat wokół reprezentacji jest już dziś wystarczająco zły. Nie trzeba jeszcze go pogarszać nakręcając internetową spiralę bezsensownych dyskusji. Postronni, niedzielni kibice coraz częściej nie chcą mieć już nic wspólnego z polską piłką i w ogóle przestają się nią interesować. To przede wszystkim wina piłkarzy i działaczy, ale nie dorzucajmy do tego swoich trzech groszy. Nie róbmy z selekcjonera "sprzedajnego kupca", nawet jeśli on sam najwyraźniej nie za bardzo się tym przejmuje.
Fernando Santos nie zbawił na razie reprezentacji, to fakt. Ani nie gramy ładnie, ani nie punktujemy zgodnie z oczekiwaniami. Ma dwa miesiące żeby to zmienić. Przy okazji meczów z Wyspami Owczymi i Albanią zapewne znów udzieli kilku wywiadów i powie jak to z tym Al-Shabab było naprawdę. Dajmy mu tę szansę. A sobie dajmy na wstrzymanie. To nam wszystkim wyjdzie na zdrowie.