Absurdalna burza wokół Lewandowskiego. Klęska w plebiscycie wywołała histerię. "Twarz gigantycznej porażki"
Robert Lewandowski został największym przegranym plebiscytu na Sportowca Roku Przeglądu Sportowego. Kapitan reprezentacji Polski zajął dopiero 17. miejsce, więcej punktów otrzymali Krzysztof Chmielewski, Krystian Dziubiński czy Magdalena Stysiak. Odbiór wyników był jednoznaczny - upadek "Lewego". Z czego wynika? I czy naprawdę powinniśmy przykładać tak dużą wagę do konkursu popularności?
Robert Lewandowski pozostaje jednym z najpopularniejszych sportowców w Polsce. Na dobrą sprawę pod względem rozpoznawalności konkurować z nim może jedynie Iga Świątek. Mijając tę dwójkę na ulicy są największe szanse, że zostaną prawidłowo zidentyfikowani przez sporą grupę przechodniów. Trudno odnieść takie samo wrażenie w stosunku do, załóżmy, Wojciecha Nowickiego, Adriana Meronka albo Oskara Kwiatkowskiego. Ich zawody nie są tak chętnie relacjonowane, nie ma ich też aż tak wiele, ich twarze to medialna rzadkość, a nie stały obrazek.
A jednak wspomniana trójka zdeklasowała Lewandowskiego w najważniejszym konkursie dla sportowców w Polsce. W głosowaniu czytelników Przeglądu Sportowego i Onetu kapitan reprezentacji Polski był 17., nie przekroczył nawet granicy 20 tysięcy zdobytych punktów. Dla porównania lekkoatleta zajął miejsce 6., golfista był 10., natomiast snowboardzista 13. W sporym kręgu wywołało to święte oburzenie, bo przecież żadna z wymienionych dyscyplin nie może się równać z zainteresowaniem, jakie towarzyszy piłce nożnej. Warto jednak zatrzymać tę bezzasadną manię do umniejszania innym sportom.
Futbol swoją rynkową pozycję zawdzięcza nie tyle gigantycznym emocjom, które generuje, ale przede wszystkim gigantycznym pieniądzom, jakie są w niego sukcesywnie pompowane. Przedstawiciele innych dyscyplin mają problem, żeby przebić się do szerszej świadomości, reprezentują pewną wąską niszę. Nie oznacza to jednak, że z definicji są gorszymi sportowcami. Nie oznacza to również, że w pewnym okresie nie mogą stać się bardziej popularni i cenieni niż właśnie Lewandowski. W końcu po jednej stronie mamy biało-czerwone sukcesy, a po drugiej najważniejszą twarz gigantycznej porażki.
Swoje głosy do Przeglądu Sportowego regularnie wysyłała cała moja najbliższa rodzina. Jeszcze w czasach, gdy kupony trzeba było wycinać, po swój egzemplarz szedł nie tylko tata, ale też mama i babcia. Z dzieciństwa przebija się jeszcze jeden obrazek związany z tym konkursem, a mianowicie podejmowanie decyzji. Niezależnie od tego, kto zakreślał kartę, najważniejsze było jedno - wyniki w narodowych barwach. Mógł sobie Euzebiusz Smolarek pełnić drugoplanową rolę w Borussii Dortmund, ale dopóki prowadził kadrę do wielkiego sukcesu, to był po prostu królem. Jego trafienia przeciwko Portugalii wywoływały masową ekstazę, były przyczynkiem do radości milionów. Lewandowski w 2023 roku tego czynnika był kompletnie pozbawiony.
Tym samym nie jestem jakkolwiek zdziwiony jego ostateczną pozycją. Moje doświadczenia mogą bowiem być dość uniwersalne, jestem w stanie stwierdzić, że specyfika plebiscytu Przeglądu Sportowego polega właśnie na tym, że polski kibic ma jasno zdefiniowane podejście do tematu. Przy oddawaniu głosu kieruje się i kierować będzie przede wszystkim interesami reprezentacji, interesami narodowych barw. Patriotyzm w tym kraju jest dość silnie zakorzeniony, chociaż niektórzy absurdalnie wieszczą pełny upadek. Dlaczego więc jednym z jego przejawów nie miałoby być to, że w gruncie rzeczy nie zwracamy aż tak gigantycznej uwagi na to, co piłkarze robią w swoich klubach? Jasne, Lewandowski sięgnął po mistrzostwo Hiszpanii, był najlepszym strzelcem w La Liga, ale jeśli idzie o biało-czerwonych, to zawiódł, zawiódł zupełnie.
FC Barcelona ma ogromną bazę fanów w Polsce, prawdopodobnie największą ze wszystkich zagranicznych zespołów. Próżno jednak zestawić wyniki oglądalności z tymi, które wykręcają popisy naszych "Orłów". Co więcej, porównania nie wytrzymują też w wypadku zestawienia z zawodami żużlowymi, skokami narciarskimi albo największymi imprezami lekkoatletycznymi. W tym sensie "Blaugrana" jest ofiarą swojej powszedniości. W ogólnym wyobrażeniu o polskim kibicu nie ma miejsca na głód związany z jej brakiem. Część zawodów sportowych możemy śledzić tylko cyklicznie, okazja do zobaczenia reprezentantów jest w gruncie rzeczy rzadsza. Gdy więc im idzie, gdy więc odnoszą jakieś sukcesy, to automatycznie winduje ich to w naszych głowach oraz sercach. I nie ma tym nic złego.
Sam nie pamiętam, kiedy ze wzruszenia płakałem przy meczach piłkarskiej reprezentacji, w tym momencie jestem tą kadrą po prostu znużony i zniesmaczony. A gdy taki Zbigniew Bródka biegł po olimpijskie złoto, to płakałem, płakałem jak bóbr, chociaż panczeny oglądałem zapewne pierwszy raz w życiu i wróciłem do nich dopiero przy okazji kolejnych igrzysk.
Polscy piłkarze nie mają za sobą udanego roku, a właściwie jest to gigantyczne niedopowiedzenie. Był to dla nich rok absolutnie fatalny. Owszem, Lewandowski sięgnął po mistrzostwo Hiszpanii, ale przecież od stycznia 2023 prezentuje się coraz gorzej. Jego regres jest widoczny gołym okiem, przemawia poprzez każdy ruch na boisku. To nie jest tak, że w końcówce sezonu nasz napastnik strzelił 30 goli i tylko dzięki jego postawie "Blaugrana" wywalczyła trofeum. Jeśli już chcemy opierać się jakimiś liczbami, to proszę bardzo - 13 goli od sierpnia do grudnia, 10 goli od stycznia do czerwca. Różnica jest wprawdzie niewielka, ale przecież w drugiej części sezonu ekipa Xaviego nie była w stanie ugrać niczego nawet w Lidze Europy, a półfinale Pucharu Króla rozbił ją Real Madryt.
W gruncie rzeczy, czemu też trudno się dziwić, w poprzednim roku bardziej cenionym piłkarzem w naszym kraju był Piotr Zieliński, a mimo tego lidera Napoli zupełnie zabrakło w zestawieniu przygotowanym przez Przegląd Sportowy. Nikt z jego powodu nie rozdzierał jednak szat, w przeciwieństwie do tego, jak to szumnie ogłaszano wielkie pokrzywdzenie "Lewego" i rzekome zakłamanie rzeczywistości przez końcowe wyniki. Że to przecież niemożliwe, żeby jakiś snowboardzista, golfista albo kajakarki pokonały przedstawiciela jednego z najpotężniejszych klubów na świecie. Niemniej tak się stało i stało się dobrze.
Chociaż to stwierdzenie niezwykle kategoryczne, to jestem zdania, że jakikolwiek udział w kompromitacji w Kiszyniowie powinien bezwarunkowo poskutkować odgórnym nałożeniem zakazu wstępu do TOP10 wspomnianego plebiscytu. Po tej abominacji w eliminacjach do EURO 2024 zaufanie do biało-czerwonych stało się równe zeru, a kapitan zebrał cięgi, mimo wpisania się na listę strzelców. To jednak nie broni naszego napastnika, odpowiedzialność zbiorowa wydaje się w tym wypadku w pełni uzasadniona. Tym bardziej, że nie stała się wyłączną skazą na nieskazitelnym obrazie reprezentacji, ale raczej pogłębieniem już istniejących bruzd, co sukcesywnie umożliwiał też Polski Związek Piłki Nożnej.
Fatalny wynik Lewandowskiego w konkursie na popularność jest rezultatem dramatycznych spotkań biało-czerwonych, afery premiowej, nieudolnej kadencji Fernando Santosa, nieprzekonującej przygody Michała Probierza, wyników indywidualnych w kluczowych momentach dla kadry, a także tych wszystkich słabych meczów w barwach FC Barcelony. Pamięć miewamy wybiórczą, co przekłada się tez na głosy. Prawdopodobnie nikt nie pamięta już tego, że w maju strzelił dwa gole z Espanyolem. Gdzieś to sobie niknie, bo przecież od listopada do stycznia zdobył w La Liga zaledwie jedną bramkę. W głowach maluje się zatem obraz Lewandowskiego bezradnego, ociężałego, grającego na poziomie, do którego nigdy nikogo nie przyzwyczaił.
35-latek jest jednym z najlepszych piłkarzy w naszej historii, jest też jednym z najwybitniejszych naszych sportowców. Jednocześnie stał się ofiarą oczekiwań, którym w tym momencie nie potrafi sprostać. Przytoczone osiągnięcia mogą robić wrażenie, ale... nie w wypadku "Lewego". Gdyby te same wyniki wykręcił Krzysztof Piątek, to pewnie dobiłby do TOP10 bez większego kłopotu. Ale od Lewandowskiego wymaga się i będzie wymagało się więcej, natomiast przypominanie o jego wspaniałości jest teraz kompletnie niepotrzebne. To nie jest emerytowany zawodnik, na peany przyjdzie czas po zakończeniu kariery, nie ulega wątpliwości, że całościowy odbiór zawodnika FC Barcelony będzie wówczas zupełnie inny. Przecież Zbigniew Boniek też miał gorsze momenty w swojej karierze, ale kto o tym pamięta?
W 2023 pamiętano jednak o tym, jak się "Lewemu" w kadrze wiodło. Czy raczej - nie wiodło, bo jakikolwiek z meczów biało-czerwonych trudno uznać za sukces. A przebicie się w golfie, gdzie Polaków po prostu nie ma, takim sukcesem już jest.