Ekstraklasa znaczy wyprzedaż. Szkoda że po taniości

Z wielkimi transferami polskich piłkarzy grających w Ekstraklasie jest jak z yeti. Wszyscy ich wypatrują, ale nikt ich nie widział. Co gorsza, nie widać perspektyw, by po rundzie wiosennej coś się w tej materii zmieniło.
Zamieszanie wokół sprzedaży Roberta Gumnego (sprzedaż, przypomnijmy, wywaliła się na ostatniej prostej) z Lecha Poznań do Borussii Mönchengladbach wywołało dużą dyskusję wśród kibiców i komentatorów sportowych. Jedni najpierw się ucieszyli, a potem, gdy sprawa upadła, zmartwili. Czym? Tym, że poznaniacy nie zarobią naprawdę dużej kasy.
Na papierze wszystko wyglądało ładnie – rekordowa kwota sprzedaży zawodnika z polskiej ligi miała stanowić porządny zastrzyk gotówki dla ciągle walczącego o wspięcie się na szczyt polskiej ligi „Kolejorza”. Taki argument podnosili zwolennicy sprzedaży i piewcy tak zwanego polskiego systemu szkolenia. W którym to systemie Lech miałby nie mieć sobie równych w kraju (i zapewne nie ma). Pojawiają się jednak dwie zasadnicze wątpliwości.
Przede wszystkim zapytać należy, po której z poprzednich „wielkich sprzedaży” poznański klub stał się mocniejszy? Która kolejna rekordowa transakcja sprawiła, że zyskał sportowo? Odpowiedź jest prosta: żadna.
Pieniądze szczęścia (ani rozwoju) nie dają
Problem jest szerszy. Polskie kluby nie inwestują większości pieniędzy, jakie uzyskują ze sprzedaży swoich zawodników. Dla wielu kolejne wyprzedaże to wręcz sposób na przeżycie, pozycja, jaką niejednokrotnie uwzględniają w planowaniu budżetu.
Lecha, właśnie z powodu inwestycji we wspomnianą akademię, być może należałoby tu traktować najbardziej ulgowo. Z punktu widzenia kibica sprawa jest jednak jasna: sprzedaliście drogo, a kupujecie po taniości, niejednokrotnie sprowadzając piłkarzy za darmo.
Kolejorz wytransferował już aż jedenastu zawodników za sumę miliona euro lub więcej (te i kolejne dane za serwisem Transfermarkt). Za to najdroższy zakup wciąż stanowi… przyjście Rafała Murawskiego za właśnie okrągły milion. Kolejne transakcje opiewają już na co najwyżej kilkaset tysięcy euro. Raczej 500-600 niż 900. Nie ma się co oszukiwać, że tym razem byłoby inaczej.
Druga wątpliwość to sama formułka „wielkiej sprzedaży”. Celowo używamy cudzysłowu, bo pieniądze uzyskiwane za graczy z Ekstraklasy, wbrew pozorom, nie są coraz większe. Jak to? – zapyta ktoś, kto ma jeszcze w pamięci przejście Jana Bednarka do Southampton. Już odpowiadamy.
Transferowy „trzeci świat”
Świat piłkarskich transferów nie stoi w miejscu. Kiedy Zbigniew Boniek przechodził z Widzewa do Juventusu, ponad dwa miliony dolarów robiły wrażenie. Teraz z taką kwotą można co najwyżej ponegocjować zakup piłkarza z niższej ligi, a i to pod warunkiem, że nie mamy do czynienia z gwiazdą zaplecza Ekstraklasy.
Kiedy nasz kraj opuszczali Łukasz Fabiański czy Dawid Janczyk (za, odpowiednio, 4,35 miliona euro oraz 4,2 miliona), najdroższym piłkarzem świata był Zinedine Zidane, za którego Real zapłacił Juventusowi 77,5 miliona euro. Od tamtej pory wiele się jednak zmieniło.
Gdy Leicester dawało za Bartosza Kapustkę 5 milionów, najdroższy był już Paul Pogba (105 milionów). Ale gdy na podbój Wysp wyruszał Bednarek, „jego” 6 milionów trzeba już było rozpatrywać w skali 222 milionów, jakie PSG wydało na Neymara. Jeśli brać pod uwagę stosunek najwyższego transferu z Ekstraklasy do najwyższego transferu w ogóle, ceny za naszych graczy poszły w dół. Nie minimalnie, nie trochę. O połowę.
Świat odjechał, Ekstraklasa stoi w miejscu
Ktoś powie, że takie porównanie można włożyć do kosza? To spójrzmy na inne transfery w ostatnim czasie. Coutinho i Dembele kosztowali Barcelonę odpowiednio 120 i 105 milionów euro. Za Lukaku Manchester zapłacił ponad 84 miliony. Sąsiedzi Diabłów, Obywatele, wyłożyli na Aymerica Laporte 65 milionów euro. Nie stał się on najdroższym obrońcą w historii futbolu wyłącznie dlatego, że za Virgila van Dijka Liverpool zapłacił jeszcze więcej – niemal 80 baniek!
Jak na tym tle wypada Ekstraklasa? Bladziutko. Poza Bednarkiem i Kapustką nikt w ostatnich sezonach nawet nie zbliżył się do granicy 5 milionów. Ondrej Duda kosztował 4,2 miliony, Kownacki i Teodorczyk – po 4. Linetty poszedł za nieco ponad 3, do tej granicy nie doszlusował Jach.
Ekscytując się rzekomo ogromnymi pieniędzmi płaconymi za naszych ligowców warto zatem patrzeć na oferty, jakie otrzymują, w odpowiednim kontekście. Bo umówmy się, że kwoty, jakie padają, przeważnie nie imponują już nawet europejskim średniakom (a ciągle chcemy myśleć, że na takim poziomie są nasze najlepsze ekipy). I zastanówmy, co polskie kluby z tymi pieniędzmi zrobią. A to, że większości z uzyskanej kasy nie wydadzą na wzmocnienie składu, jest więcej, niż pewne.