Chelsea na ostrym zakręcie. Czy stanie się drugim Arsenalem?

Dwa wygrane mistrzostwa i tyle samo finałów krajowych pucharów w cztery lata, a mimo to Chelsea leci głową w dół. Proces rozkładu, choć pozornie rozpoczęty dopiero w trwających rozgrywkach, swoje korzenie ma już w poprzednich sezonach.
Na jego intensywność złożyło się seryjnie wiele czynników, bezmyślnie i beztrosko wywołanych, a wymagających prawdziwie silnej ręki, by je odwrócić. W chwili obecnej, „The Blues” balansują na wyjątkowo cienkiej granicy między wielkością, a przeciętniactwem. Działania klubu w zbliżających się miesiącach będą kluczowe w utrzymaniu statusu klubu.
Antonio! Antonio! Antonio...?
Kiedy ogłaszano zatrudnienie Antonio Conte w miejsce Jose Mourinho (z tymczasowym przystankiem w formie Guusa Hiddinka), wśród kibiców zapanowała euforia. Włoch, znany ze swojej niepodważalnej pasji do futbolu, zamiłowania do zorganizowanej gry obronnej i wynoszenia pozornie przeciętnych piłkarzy na światowy poziom, miał być zbawieniem dla wyeksploatowanej po Portugalczyku kadry.
Istotnie, przy ograniczonych zasobach ludzkich Conte pociągnął tę grupę z 10. miejsca z powrotem na mistrzowski piedestał. Jednocześnie wykreował w Anglii nowy trend gry formacją z trójką obrońców, opartą o oskrzydlających wahadłowych. Pod jego batutą Victor Moses i Marcos Alonso wskoczyli na poziom, który wydawał się daleko poza ich zasięgiem.
30 zwycięstw, w tym 13 kolejno po sobie, 12 podwójnych zwycięstw nad ligowymi rywalami i w sumie 93 punkty – Chelsea pod wodzą Conte dokonała tego, czego nikt się po nich nie spodziewał. Nieuchronność kryzysu udało się przesunąć w kalendarzu na czas nieokreślony. Ten jednak uderzył już rok później, a patrząc z perspektywy czasu – nie miał prawa nie nastąpić.
Od Diego wszystko się zaczęło....
Debiutancki sezon Conte nie był tak kolorowy, jak go malują. Pierwsze problemy nosiły imię Diego Costy. Bez dwóch zdań był to wówczas lider drużyny, czołowa postać ofensywy „The Blues” i jeden z najlepszych napastników w Europie. Przede wszystkim jednak – był perfekcyjnie skrojony pod Chelsea.
Nigdy też nie było tajemnicą, że jego głowa cały czas znajdowała się w Hiszpanii. Rozwiązanie tej kwestii obrane przez Conte okazało się zupełnie pozbawione słynnej włoskiej klasy i elegancji. Brazylijczyk otrzymał od swojego menadżera SMS-a, że ma nie pokazywać się w klubie.
Samą sagę transferową sztucznie przeciągano, a odejść pozwolono mu dopiero w styczniu za marne (w stosunku do jego wartości) pieniądze. Conte jednocześnie pozbył się niewygodnego dla siebie zawodnika, zmieszał go z błotem i zaniżył potencjalny zysk.
Costę jednak trzeba było zastąpić. Ruchy transferowe Włocha bardzo rzadko należą do kategorii: oczywiste i pewne. Często decyduje się on na niesprawdzone wynalazki, bądź kieruje się sentymentem i osobistymi upodobaniami.
W miejsce Diego przywędrował Alvaro Morata, czyli napastnik o skrajnie odmiennej charakterystyce od swojego reprezentacyjnego kolegi. Poprzeczka okazała się jednak dla niego dużo za wysoka i nie o strzelanie bramek tu chodzi.
Przede wszystkim odebrano ofensywie lidera. Kogoś, kto pociągnąłby za sznurki sam, poszarpałby się ze stoperami i wrzasnąłby na resztę drużyny. Morata takim piłkarzem nie jest, a jego rozchwiana psychika nigdy mu do takiej roli nie pozwoli urosnąć.
Nieświadomie, idealnie tę zależność podsumował sam Conte, sugerując, że byłby „idealnym zięciem” - miłym, grzecznym chłopcem, z którym chciałoby się zasiąść do stołu. Chelsea potrzebowała tego chłopaka, z którym Włoch zabroniłby swojej córce się spotykać.
Inną kwestią jest pozycja drugiego napastnika. Przed objęciem klubu przez Conte, dopięto transfer Michyego Batshuayiego. Nowy trener ostentacyjnie manifestował, że to nie był jego pomysł. Belg wchodził na murawę czasami na 10 sekund, a częściej w ogóle, nawet w przypadku, gdy Costa był zawieszony.
Conte bowiem wymarzył sobie w jego miejsce starego, sprawdzonego żołnierza – Fernando Llorente. Ten jednak, mimo oferty, wybrał ławkę Tottenhamu. To wiele mówi o postrzeganiu Conte przez jego dawnych podopiecznych.
Bardzo okazyjnie jest bowiem rzucane stwierdzenie, jakoby piłkarz przyszedł do Chelsea, „przekonany przez Conte”. To po prostu nie jest nazwisko, które przyciąga wielkich piłkarzy.
Kiedy tylko Chelsea wykazywała kimś zainteresowanie, a do rywalizacji włączał się jakikolwiek inny klub, od razu przerzucano się na inne alternatywy. Owocem takich działań jest potencjalnie najgorsze okno transferowe w erze Abramowicza, w którym klub za około 200 milionów funtów jedynie się osłabił.
Pole widzenia kończy się na 38. kolejce bieżącego sezonu
Bardzo istotną kwestią jest rozwój młodych zawodników. To, w czym brylują np. Mauricio Pochettino czy Pep Guardiola, u Conte kuleje. Długi czas miał do pleców przyklejoną łatkę znakomitego mentora młodzieży, bowiem to pod jego okiem rozwinął się Paul Pogba. Z perspektywy jednak można stwierdzić, że było to odstępstwo potwierdzające regułę.
Nathan Ake, Nathaniel Chalobah, Bertrand Traore – adepci jednej z najlepszych akademii świata zostali bez wahania pożegnani, do tego za marginalne kwoty. Charly Musonda i Kenedy regularnie słyszeli obietnice, że przyjdzie czas na ich szanse, których ostatecznie musieli szukać na wypożyczeniach. Nigdy nie okazał im zaufania, sprowadzał w ich miejsca piłkarzy wątpliwej jakości, postarzając skład i trwoniąc ciężką pracę ludzi odpowiedzialnych za akademię.
Conte jest krótkowidzem, wodzem na tu i teraz, „nową miotłą”, która wnosi element zaskoczenia, ale krótko później można go rozłożyć na czynniki pierwsze. Jego innowacyjność skończyła się kilka miesięcy przed końcem poprzedniego sezonu. Każdy wówczas doskonale wiedział jak kontrować jego słynne 3-4-3, a miażdżącej wszystko na swojej drodze maszynie zabrakło paliwa.
Przede wszystkim „płynność taktyczna” urasta do miana abstrakcji. Według szkoleniowca Chelsea jedyne możliwe roszady ustawienia to dodawanie i odejmowanie jednego człowieka z linii ofensywnej. Tymczasem wahadłowi wrócili na poziom sprzed sezonu 2016/17, będąc ewidentnie najsłabszymi punktami zespołu.
Chelsea już dawno przestała narzucać swój styl gry i jedynie przyjmuje warunki narzucane przez rywali. Gorzej, kiedy ci rywale to Watford czy Bournemouth, którzy bez problemu aplikują „Niebieskim” po 4 bramki
Przyczyn można również doszukiwać się w relacjach na linii menedżer-zarząd. Przez lata najbardziej znienawidzonym przez środowiska kibicowskie Chelsea człowiekiem był dyrektor sportowy - Michael Emenalo. To właśnie Nigeryjczyk był kozłem ofiarnym, na którego zrzucano winę za wszelkie niepowodzenia transferowe. Istotnie, miał wiele za uszami, niejednokrotnie kompromitując klub na rynku.
Jego dymisja obnażyła jednak fakt, że był on jedynym „łącznikiem” między Conte a resztą zarządu. Carlo Cudicini wyznał ostatnio, że obie strony nawet ze sobą nie rozmawiają, a on sam pełni rolę pośrednika w relacjach menadżera z drugą (po Abramowiczu) najważniejszą osobą w klubie – Mariną Granowskają. Rosjanka nie ukrywa, że nie jest zwolenniczką Włocha i regularnie nawiązuje kontakty z jego potencjalnym następcami. Rozkład rozpoczyna się od wewnątrz.
A kto by chciał grać w Lidze Europy?
Ostatecznie, w trwającym sezonie Chelsea prześciga się z Arsenalem w biciu ligowych rekordów. Przykładowo 4 przegrane przez Chelsea mecze na przełomie marca i lutego to najgorszy wynik klubu od 14 lat, a 4 klęski na własnym stadionie to tyle samo, co ma cała reszta „Top 6” razem wzięta. Po 31 kolejkach w „erze Abramowicza” Chelsea tylko dwukrotnie miała mniej punktów, o 19 oczek mniej niż w poprzednim sezonie.
Miejsce ligowe Chelsea gwarantuje co najwyżej grę w Lidze Europy. Warto pamiętać, że niezwykle istotnym czynnikiem dominacji Conte w sezonie 2016/17 był właśnie brak Ligi Mistrzów. Ograniczona rotacja pozwalała na zachowanie świeżości i pełne skupienie na krajowych rozgrywkach. Spoglądając w kierunku Arsenalu można wywnioskować, że w tych rozgrywkach w wielu meczach może rywalizować drugi garnitur, w tym wielu młodych.
Rywalizacja w Lidze Europy jednak w dużej mierze godzi w prestiż klubu. Wraz z jego upadkiem, konieczne może być pożegnanie kilku nazwisk. Głównie chodzi tu o Edena Hazarda i Thibauta Courtoisa, którzy już raz „przeżyli” sezon bez Ligi Mistrzów, jednak dla ich osobistego rozwoju konieczna jest regularna gra w tych rozgrywkach.
Kluczowe więc będzie ich zastąpienie. Zdecydowanie łatwiej będzie znaleźć nowego bramkarza, bo wymiana Hazarda, przy względnym zachowaniu jakości, graniczy z cudem. Najczęściej jednak w tym kontekście wymienia się fantastycznego w tym sezonie Leona Baileya, który od dawna jest zadeklarowanym kibicem „The Blues” (był nawet testowany przez Chelsea, zanim zaistniał w Europie).
Oczywiście nie można zapomnieć o ścisłym planie budżetowym Chelsea, która jest w trakcie realizacji planu przebudowy stadionu. Ta olbrzymia inwestycja z pewnością odbije się na kieszeni Romana Abramowicza, a remedium na chwilowy dołek finansowy miała być akademia. Przy umiejętnym scoutingu i rozsądnych ruchach transferowych, obniżka wydawanych kwot nie musi mieć fatalnych skutków.
Rewolucja musi wyjść także poza boisko
Sezon zakończy się najprawdopodobniej bez pucharów (Chelsea pozostała w grze tylko o FA Cup), a zmiana na stanowisku menadżera jest bardziej niż konieczna. Najgłośniej jest o Thomasie Tuchelu i Luisie Enrique. Każdy z kandydatów jednak doskonale zdaje sobie sprawę, że jego kadencja może przypieczętować upadek klubu, a żeby do tego nie doprowadzić – musi się podjąć iście tytanicznej pracy.
Przede wszystkim nowy trener potrzebuje zaufania, a sam musi zaoferować szczegółowy plan przyszłościowy. Tajemnicą poliszynela jest bowiem skłonność Chelsea do przedwczesnego ścinania głów i zbyt pochopnego zatrudniania nowych szkoleniowców. Zbliżający się okres może oznaczać konieczność porzucenia parcia na natychmiastowy wynik, na rzecz „okresu przejściowego”, czyli skrupulatnego budowania drużyny pod wizję nowego trenera. Taki zabieg miał miejsce w Manchesterze City, czego efekty widać gołym okiem.
Równie głośnym i kluczowym transferem jak zastąpienie Hazarda i Conte będzie ogłoszenie nowego dyrektora sportowego. Wymagałoby to odstąpienia części swoich kompetencji przez Granowskaję, jednak z pewnością i ona zauważa konieczność takiego ruchu. Odpowiedni człowiek, który pomoże menadżerowi zbudować zdrową relację z zarządem i jednocześnie w porozumieniu z nim pokieruje ofensywą transferową, to decydujący punkt przebudowy klubu.
Reasumując, Chelsea znajduje się na bardzo newralgicznym zakręcie. Jeden fałszywy ruch i wyleci daleko poza tor, skąd widoczne będą już tylko plecy odjeżdżającej konkurencji. Już teraz widać kumulujące się w niedalekiej przyszłości skutki tragicznego sezonu, a ich zniwelowanie będzie kluczowe, by utrzymać się w czołówce. Inaczej, jak popularnie mówi się w gronie angielskich ekspertów – Chelsea może stać się „drugim Arsenalem”.
Rafał Hydzik