Brazylia, a może Argentyna? Czy Samba i tango na rosyjskich murawach pomogą przełamać klątwę europejskich mundiali?

Kiedy futbol rósł w siłę i ulegał procesowi globalizacji, rozprzestrzeniając się po całej Ziemi, łączył rozsypane elementy układanki w jedną całość, znaną nam dzisiaj. „Joga Bonito”, czyli gra piękna, idealna i bez skazy skupia więc wiele części składowych, mniej lub bardziej kluczowych. Całość opleciono złotą nicią, wyprodukowaną tam, gdzie futbolówki stają się magiczne – w Ameryce Południowej.
To właśnie na brazylijskich plażach Copacabany umarł europejski pragmatyzm, ustępując miejsca południowoamerykańskiej sambie. Piłka i człowiek stali się jednością, wspólnym organizmem. Niejednokrotnie to właśnie futbol otwierał bramę do lepszego życia. W Brazylii mundial ma więc rangę niemalże sakralną, a trofeum waży losy ważniejsze niż honor.
Niemniej bogata jest kultura futbolu za południową granicą, w Argentynie. „La Albiceleste”, jedna z najbardziej utytułowanych reprezentacji w historii, została w w ostatnich latach w opinii publicznej zdegradowana do miana grupy „Messiego i przyjaciół”. Obecność prawdopodobnie najlepszego piłkarza w historii jest mimo wszystko olbrzymim atutem Argentyńczyków i to rzeczywiście on zasiądzie za kierownicą autobusu do Rosji.
Mundial w Europie? Pas!
Ani jednej, ani drugiej reprezentacji nie trzeba nikomu przedstawiać. Pokolenia naszych ojców, dziadków czy nawet jeszcze dalej – od kiedy piłka jest okrągła a bramki są dwie, każdy mógł delektować się grą Brazylijczyków i Argentyńczyków. Od Pelego i Di Stefano, przez Maradonę, Ronaldo, aż po Messiego i Neymara – oba kraje od lat niezawodnie dostarczają piłkarzy światowego formatu.
Zarówno jedni, jak i drudzy kwalifikowali się na wszystkie z poprzednich 5 mistrzostw świata. Mało tego, "Canarinhos" partycypowali w każdym możliwym mundialu, dzierżąc jednocześnie największą w historii ilość zdobytych trofeów. Argentyńczycy nie pozostają daleko w tyle, z dwoma gwiazdkami nad herbem.
Historia i teraźniejszość zatem domagają się triumfu. Dwie przygasłe marki po raz kolejny chcą z hukiem wpaść na salony i unieść w górę szczerozłote trofeum, obecnie szczelnie zamknięte w moskiewskich sejfach.
I tu ujawnia się delikatna rysa na pięknym, bogato zdobionym szkle. Mimo, że większość statystyk o naturze czysto „ciekawostkowej” ma niewielkie znaczenie, to jednak patrząc przez pryzmat historii, Stary Kontynent ewidentnie nie leży przyjezdnym z Ameryki Południowej. Europa dotąd gościła 10 światowych imprez. Pomnóżmy to czterokrotnie, by uwzględnić laureatów pierwszych czterech miejsc.
Okazuje się wówczas, że kiedy mundial toczy się w Europie, 34 z 40 miejsc na podium (i zaraz za nim) przypada na kraje właśnie z tego kontynentu. Dodatkowo, jedynie Brazylia triumfowała na europejskiej ziemi, a było to w 1958, kiedy gospodarzem była Szwecja. Następne 60 lat uformowało w Południowej Ameryce europejską „klątwę”, którą zarówno „Canarinhos” jak i „Albicelestes” będą próbowali przełamać na terytorium „Sbornej”.
Brazylia, Twoja druga ulubiona kadra
W 2002 roku „Canarinhos” podnieśli piąte już trofeum Mistrzostw Świata, dopisując kropkę nad i. Nie było bowiem cienia wątpliwości kto wówczas panował na piłkarskiej kuli ziemskiej. Odtąd jednak „Seleção” zaczęło powoli słabnąć i popadać w przeciętność, której w Brazylii nie znano. Z czasem w dawnym miejscu Ronaldo znalazł się Fred, a środek pola po Gilberto i Klebersonie odziedziczyli (wyjątkowo przeciętni wówczas) Paulinho i Gustavo.
Punktem kulminacyjnym zjazdu brazylijskiej piłki był mundial na własnej ziemi. Nie ma lepszego miejsca do organizacji święta futbolu, niż dom jego przyszywanych ojców. 8 lipca 2014 powróciły dawne widma „Maracanazo”, a Niemcy przerwali passę typowanych do mistrzostwa gospodarzy w tragicznym dla miejscowych kibiców stylu. Wynik 1:7 stał się ikoniczny na całym globie, z wyjątkiem Brazylii.
Klęska w tak fatalnym stylu miała być początkiem rewolucji. Trzy mundiale z rzędu zakończone blamażem to znacznie więcej niż "Canarinhos" mogli sobie pozwolić. Luiz Felipe Scolari podał się do honorowej dymisji, ustępując stołek Dundze, który zgodził się ponownie na nim zasiąść.
Przez okres panowania Dungi absurd gonił absurd. Skrajnie tragiczny występ "Canarinhos" na Copa America poskutkował pierwszą od 20 lat absencją na Pucharze Konfederacji. W kolejnym podejściu nie zdołali wyjść z grupy, pierwszy raz od 1987 roku. Od kadry odsunięto dwóch piłkarzy ze ścisłego topu – Marcelo i Thiago Silvę – z powodów „osobistych”.
I wtedy wchodzi on, cały na biało
Całe szczęście tej parodii nie było dane zbyt długo trwać i w miejsce Dungi wytypowano Tite. Na ulicach Brazylii rozpoczął się karnawał na miarę tego z Rio. Za jednym zamachem pozbyto się bowiem problemu i znaleziono fantastyczną alternatywę. Odtąd cała narodowa nadzieja nosiła imię Tite.
Na pierwsze sukcesy nie trzeba było długo czekać, bowiem Brazylijczycy jako pierwsi zabukowali bilety do Rosji. Niespełna rok temu stwierdzenie, że zabraknie ich na mundialu nie było nawet niepopularną opinią. Kadra Dungi zmierzała prosto w przepaść i dopiero Tite ciągnie ją z powrotem na szczyt.
W pewnym stopniu zawodem dla miłośników brazylijskiej „Joga Bonito” jest szyk, w jakim swoje szachy rozgrywa 57-latek. Próżno oczekiwać samby, niefrasobliwych poczynań defensywnych łatanych poprzez „rozstrzelanie” przeciwników po drugiej stronie boiska. Nic z tych rzeczy.
Tite jest miłośnikiem skrupulatnej gry w pierwszej linii, celem priorytetowego zabezpieczenia tyłów. Przede wszystkim jednak ma obsesję na punkcie organizacji. Jego kadra chodzi jak w szwajcarskim zegarku – każdy tryb uzupełnia sąsiadujące.
Mimo, że był to mecz najniższej możliwej rangi, symbolem rewolucji pod pieczą Tite było rozegrane na Olympiastadion spotkanie przeciwko kadrze „Die Mannschaft”. "Canarinhos" stanęli oko w oko ze swoimi katami. Dla nich ten mecz był „towarzyski” tylko z nazwy. Zwycięstwo jedną bramką, autorstwa Gabriela Jesusa co prawda nie przyniosło żadnych realnych korzyści, ale było olbrzymim moralnym dopalaczem.
Na Wyspach Brytyjskich, podczas porywających spotkań zwykło się mówić, że są jak „oglądanie Brazylii”. To powiedzenie w ostatnich latach przesiąkło ironią, a niegdyś dalekosiężne porównania do "Canarinhos" spadły do poziomu absurdu. Dzięki Tite znowu zaczynają nabierać sensu.
Krnąbrny przywódca
Znakiem towarowym wszystkich ikonicznych kadr „Seleção” było naszpikowanie gwiazdami po absolutne granice. W 2002 obok siebie grali Ronaldo z Ronaldinho, 4 lata wcześniej Bebeto i Rivaldo. W obecnej kadrze bezapelacyjnym numero uno jest Neymar Junior.
Decyzję o przyznaniu mu opaski kapitańskiej podjął Dunga, za co spłynęła na niego cała lawina krytyki. Dotąd niepodważalnym liderem był Thiago Silva i przekazanie roli kapitana zawodnikowi nieokrzesanemu, niestabilnemu i niedojrzałemu właściwie w ogóle nie spotkało się z aprobatą.
Co jest jednak wyjątkowo istotne w tej kwestii – ilekroć Neymar wkłada kanarkową koszulkę, staje się kilkakrotnie lepszym piłkarzem, niż jest obecnie. W wieku 26 lat jest czwartym najskuteczniejszym piłkarzem w historii kadry, ledwie 9 trafień za Ronaldo „Fenomeno”. Jeżeli utrzyma tempo, zakończy karierę liczbowo ustępując tylko Pelemu.
Dunga swoją decyzję motywował twierdząc, że na mundialu zabrakło głównie mentalności, więc opaskę powinien nosić mężczyzna, który nie ugina się pod presją. Mimo, że przeważnie interpretowano to jako cios w kierunku Silvy, był to olbrzymi zastrzyk motywacji dla Neymara. Odtąd już nie tylko przyjeżdżał na zgrupowania jako gwiazda – od teraz był odpowiedzialny za każdy wynik.
Druga strona medalu jest taka, że powszechnie uważa się Neymara za tykającą bombę. Jego zachowania w PSG sprowokowały Casagrande, byłego reprezentanta Brazylii, do wypowiedzi, w której stwierdził, że opinia publiczna kreuje „potwora, postrzeganego za geniusza”. Niewytłumaczalna jest jednak kolosalna różnica między tym Neymarem, a tym w reprezentacji.
Kibice go kochają, koledzy go kochają i Tite doskonale wie, że może na nim polegać. Sama jego obecność na boisku ma olbrzymi wpływ na drużynę i to on, obok selekcjonera, jest głównym architektem powrotu do „grania jak Brazylia”. Dopóki Neymar jest zdrowy, Brazylijczycy zmierzają wyłącznie po puchar.
Kto obok Neymara?
Bolączką Tite może okazać się obsada ofensywnej trójki, wieńczącej ustawione przez niego 4-3-3. Poza niepodważalną pozycją Neymara, ma on do dyspozycji szereg równorzędnych piłkarzy na pozostałe dwa miejsca. O centralne miejsce w tercecie walczą Gabriel Jesus i Roberto Firmino.
Pierwszy z nich zadebiutował w kadrze w pierwszym meczu Tite, strzelając dwie bramki Ekwadorowi. Młodzian, grający na co dzień w Manchesterze City, przyjął w kadrze numer 9, świadom presji jaką ten symbol niesie. Już od pierwszych spotkań prezentował świetne zgranie z Neymarem, niejednokrotnie haftując wspólnie z nim koronkowe akcje.
Firmino z kolei miał znacznie lepszy sezon klubowy. Był kluczową częścią tercetu ofensywnego Jürgena Kloppa, tworząc schematycznie idealną współpracę z Mohamedem Salahem. Bezbłędnie wpasował się w rolę „fałszywej dziewiątki”, jednak jako klasyczny snajper jest niesprawdzony. Mimo wszystko pozycja Jesusa wydaje się być bardziej pewna, a Firmino czeka rola jego zmiennika.
Bój o prawą flankę toczy się pomiędzy Douglasem Costą a Willianem. Obaj mają za sobą świetne sezony, w których stanowili istotne elementy kadr swoich klubów. Zawodnik Chelsea jest jednak pół stopnia wyżej w hierarchii Tite, na co znaczący wpływ ma jego wkład w defensywę, kluczowy zwłaszcza przy nieobecności Daniego Alvesa.
Jeden za wszystkich, wszyscy za jednego
Całość kadry "Albicelestes" orbituje z kolei wokół Lionela Messiego. To on ma decydujący głos w sprawie powołań, to on decyduje jak i gdzie chce grać i w końcu to dla niego Argentyńczycy będą gryźć trawę, by uniósł wreszcie upragnione trofeum.
Messi zdaje sobie bowiem sprawę, że dni jego szczytu są policzone i już niedługo będzie oceniany nie przez pryzmat swoich zagrań, a liczb i trofeów, jakie po sobie pozostawi. Te oczywiście ma fenomenalne, oprócz jednego, które niektórzy uważają za najważniejsze. Wszak to Diego Maradona, a nie on poprowadził Argentyńczyków do zwycięstwa na mundialu.
Paradoksalnie to zjawisko działa bardzo destrukcyjnie na kadrę. Triumf Messiego przedłożony jest przed triumf narodu, a w przypadku jego braku – łatwo będzie palcem wskazać winnych. Kiedy po latach w folderze Messiego zabraknie wygranego mundialu, będzie się go usprawiedliwiać zawodnym wsparciem.
Sam Messi gra więc, jak to określił Jorge Sampaoli, z „rewolwerem zwanym mundialem” przy skroni, a pozostałym błękitnobiałym pionkom dane jest jedynie powalczyć o to, by nie zapisać się w historii jako uciążliwy balast najlepszego piłkarza na świecie.
Nic się nie stało, Argentyńczycy nic się nie stało!
Jorge Sampaoli to olbrzymi skok jakościowy reprezentacji Argentyny. Nie ma już mowy o wynalazkach pokroju Diego Maradony – nowy trener jest idealnie skrojony pod swoją kadrę. Hołduje on grze ofensywnej, kładąc na pierwszą linię znacznie większy nacisk, niż na defensywę. Tajemnicą poliszynela są bowiem braki w obronie kadry „Albicelestes”.
Tzw. „mind games”, które praktykuje namiętnie Jose Mourinho, celem zdjęcia nadmiernych pokładów presji, trafiły także kilka miesięcy przed mundialem do obozu Argentyńczyków. Dwie kluczowe postacie, czyli Jorge Sampaoli i Lionel Messi jednomyślnie stwierdzili, że „Albicelestes” nie należą do grona faworytów turnieju i nierozsądnym byłoby myśleć inaczej.
Jednego dnia więc Argentyna jawi się jako okręt wiozący kapitana Messiego w kierunku triumfu, drugiego dnia chowa się po kątach jako chłopiec do bicia. Trudno jednoznacznie ocenić ambicje kadry Sampaoliego, jednak trzeba przyznać, że na boisku muszą być bardziej konsekwentni, niż na sali konferencyjnej.
Atak wygrywa mecze, obrona mistrzostwa
Pierwsze spojrzenie na kadrę Argentyny przywołuje na myśl jedno skojarzenie – kulturysty, który z uporem maniaka omija treningi mięśni nóg. Rzeczywiście, na papierze im dalej od własnego pola karnego, tym więcej mają jakości. Kozłem ofiarnym ich niepowodzeń stała się więc przeciętna personalnie obrona. Ironicznie, to właśnie w tej linii brylowali „Albicelestes” na poprzednim mundialu.
Marszałkiem tej defensywy był jednak pełniący rolę defensywnego pomocnika Javier Mascherano, lider i wojownik z prawdziwego zdarzenia. 4 lata temu „Mały Szef” był jeszcze u szczytu swojej kariery, czego zdecydowanie nie może powiedzieć o swojej obecnej dyspozycji.
W sezonie 2017/18 ostatecznie rozstał się z Barceloną na rzecz chińskiego Hebei China Fortune. Na liście kadrowej zgłoszono go jako obrońcę, jednak najprawdopodobniej jego rola ograniczy się do przywództwa w szatni. W obecnej kadrze nie widać żadnego godnego zastępstwa, a tak znacząca wyrwa w drugiej linii może obnażyć wszelkie słabości obrońców.
Jednym z najbardziej lekceważonych problemów kadry Sampaoliego jest jednak aspekt, na który przeważnie przymyka się oko. Centymetry. W sparingu z Haiti uzbierali ich w polu średnio jedynie 177,8, mocno zawyżone przez Federico Fazio. Linia pomocy mierzy średnio jedynie 173 centymetry i składa się z piłkarzy, którzy na siłowni raczej preferują bieżnię. Dla porównania, brazylijski pierwszy garnitur w środku pola mierzy o 8 cm więcej.
W pojedynkach, w których gra toczyć będzie się przeważnie na ziemi, jak na przykład w grupowym spotkaniu z Chorwatami, mikre postury „Albicelstes” nie dadzą się we znaki. Stając jednak naprzeciwko bazującej na walorach fizycznych reprezentacji Nigerii, łatwo będzie stracić środek pola, a stałe fragmenty gry mogą okazać się feralne.
Od dobrobytu w głowie się... przewraca
O ile selekcja defensywy i pomocy często sprowadza się do wyboru „mniejszego zła”, tak w linii ataku Argentyny panuje prawdziwy dobrobyt. Lionel Messi preferuje głębiej osadzoną rolę na boisku, pozostawiając pozycję snajpera do dowolnej obsady.
A jest w czym przebierać - przede wszystkim Sergio Aguero i Gonzalo Higuain, ale też Paulo Dybala i Mauro Icardi. Pierwszych trzech faktycznie otrzymało bilety do Rosji, jednak wicekról strzelców Serie A został skrzętnie pominięty. Mimo że od kilku lat w celu wytłumaczenia jego nieobecności w kadrze powtarza się historie jego romansów z byłą żoną Maxiego Lopeza, przyczyny mogą leżeć też zupełnie gdzie indziej.
Sampaoli bowiem korzystał z usług Icardiego, więc plotki o niechęci wobec niego ze strony reszty drużyny (rzekomo z Messim na czele) niekoniecznie muszą mieć odzwierciedlenie w rzeczywistości. Taktyka obrana przez selekcjonera wymaga napastnika będącego częścią składową gry zespołu, zamiast wyłącznie wykańczającego akcje. Icardi jest królem w polu karnym, ale brakuje mu tego, co dają jego konkurenci poza „szesnastką”.
W podobnej sytuacji niedawno znajdował się Paulo Dybala, który mimo kilku fantastycznych sezonów z rzędu nigdy nie ugruntował swojej pozycji w kadrze i do końca nie mógł być pewnym wyjazdu do Rosji. Tarcia pojawiły się kiedy młody Argentyńczyk z polskimi korzeniami przyznał, że razem z Messim pełnią tę samą rolę.
Rzeczywiście, niezależnie od przydzielonej mu roli, Messi okupuje te same strefy, w których najlepiej czuje się Dybala. Oczywistym jest zatem, kto z tej dwójki musi się przystosować do nowych wariantów gry. Jeżeli więc Dybala nie zaoferuje czegoś nowego, próżno liczyć na większą rolę dla niego, niż rola rezerwowego.
Viva La Fútbol
Jak mawiają Brazylijczycy, „futbol to małe pudełko pełne niespodzianek”. Sampaoli i Messi odrzucają presję faworytów jak gorącego ziemniaka, podczas gdy ich północni sąsiedzi nie wyobrażają sobie innego scenariusza, niż finisz w ścisłej czołówce.
Zgodnie z klasyczną myślą Kazimierza Górskiego, „mecz można wygrać, przegrać albo zremisować”. W istocie więc obie drużyny jadą do Rosji na równych prawach. Mundiale rządzą się swoimi prawami i nawet klęska już na froncie grupowym nie byłaby czymś niepojętym. Zarówno jedni, jak i drudzy wierzą, że stawką jest znacznie więcej, niż sama naszywana gwiazdka. Jedni walczą o zasługi jednostki, drudzy – całego kraju.
Ostatecznie jednak stawką jest ta właśnie gwiazdka. To ona może wypchnąć Brazylię jeszcze dalej na prowadzenie w odwiecznym wyścigu, to ona może pozwolić Messiemu z lekkim sercem zawiesić buty na kołku. Ostatecznie chodzi o to, by strzelić jedną bramkę więcej, niż przeciwnik. Niech więc zwycięży futbol!
Rafał Hydzik