Artur Boruc żegna reprezentację Polski. Zabrakło mu jeszcze jednej udanej interwencji [FELIETON]

Artur Boruc żegna reprezentację Polski. Zabrakło mu jeszcze jednej udanej interwencji [FELIETON]
Mediapictures.pl / shutterstock.com
Artur Boruc meczem z Urugwajem zakończy reprezentacyjną karierę. W pierwszej dekadzie XXI wieku był w niej wielką postacią, ale też kojarzy się przede wszystkim z jej niepowodzeniami.
Każdy piłkarz, który kończy karierę, przeżywa własny pogrzeb. Boruc będzie miał tę okazję dwa razy. Teraz, przy okazji pożegnania z reprezentacją, a za kilka lat, kiedy ostatecznie skończy grać w piłkę.
Dalsza część tekstu pod wideo
Atmosfera jest podniosła, w mediach pojawia się mnóstwo wspomnień, niektóre z nich momentami brzmią w zaduszkowej tonacji. Nie jest łatwo jej uniknąć, bo Boruc to jeden z najlepszych bramkarzy w historii polskiej piłki i jej najważniejszych zawodników w XXI wieku. Jednocześnie bohaterem zostawał przy okazji klęsk całej drużyny. Jego reprezentacyjny bilans zatrzyma się na 65 meczach, ale gdy wskazuje się te najbardziej pamiętne, to wszystkie łączy jedno – katastrofa.
Najpierw był mecz z Niemcami na mundialu w 2006 roku, gdy Boruc właściwie w pojedynkę swoimi pajacykami utrzymywał rozpaczliwie broniącą się reprezentację przy remisie i nadziei na wyjście z grupy. Bronił jak w transie, miał też mnóstwo szczęścia, gdy piłka w ciągu kilku sekund dwa razy walnęła w poprzeczkę jego bramki. W ostatniej chwili nie dał rady – David Odonkor uciekł Dariuszowi Dudce, a Oliver Neuville z bliska wbił piłkę do bramki. 0:1. Boruc mógł już tylko usiąść i płakać. - Mundial jest raz na cztery lata, a my go kompletnie spieprzyliśmy - mówił wtedy "Gazecie Wyborczej".
Dwa lata później przyszedł mecz z Austrią na EURO 2008. Zakończyło się remisem 1:1, który w tamtych okolicznościach był równy porażce. Bardzo smutnej, bo przecież drużyna, którą przed turniejem uznawano za najsłabszą w całym turnieju, gniotła Polaków bez żadnej litości. Boruc znów dokonywał cudów, ale znów tylko do ostatniej minuty, gdy stary Ivica Vastić strzelił mu gola z rzutu karnego. Po meczu prezydent Lech Kaczyński uroczo się przejęzyczył, wszyscy usłyszeli o "Borubarze", co rzeczywiście pasuje do niego bardziej niż to pretensjonalne "Holy Goalie" wymyślone przez kibiców Celtiku.
Jeśli w trakcie EURO znów wdrapał się na szczyt, to tuż po nim rozpoczął ostry zjazd. Po mistrzostwach popił z kolegami na zgrupowaniu przy okazji towarzyskiego meczu z Ukrainą. Na chwilę wypadł nawet z kadry, ale Leo Beenhakker wezwał go na zgrupowanie jeszcze tej samej jesieni. Potrzebował go na mecz ze Słowacją, który miał być istotnym krokiem w kierunku mundialu w RPA. Polacy prowadzili jeszcze w samej końcówce. Wtedy Boruc nie potrafił złapać piłki, którą rywale w końcu wkopali do bramki. Kilka minut później zrobili to jeszcze raz. 1:2. To był przełomowy moment eliminacji. Zamiast grać o awans, wszystko, łącznie z kadencją Beenhakkera, ostatecznie się zgniło.
Kilka miesięcy później, w marcu 2009 roku, Polacy w żenującym stylu przegrali z Irlandią Północną 2:3. Stracili wtedy jednego z najbardziej kuriozalnych goli w dziejach – Boruc nie trafił w piłkę podaną przez Michała Żewłakowa, a ta wtoczyła się do bramki. Tamtego gola zapisano na konto ówczesnego obrońcy Olympiakosu – i w protokole, i w rachunku win. Kiks Boruca był jednak kompromitujący i puentował jego najgorszy okres w kadrze. W przegranych eliminacjach zawiódł na całej linii. Z bohatera w kilka miesięcy stał się ostatnim patałachem. Luz, który pozwalał robić mu rzeczy wielkie, czasami obracał się przeciwko niemu. Nie przez przypadek całą zagraniczną karierę dzielił na kluby w skali kontynentu drugorzędne i prowincjonalne.
Gdy dokładnie prześledzimy karierę Boruca, to okaże się, że jego najlepszy okres spięły klamrą mundial w 2006 roku i EURO 2008. Dwa, w porywach trzy lata, gdy stawiano go w bezwzględnej czołówce bramkarzy świata. Krótko. Równie krótko był niepodważalnym numerem jeden w reprezentacji – łącznie uzbierałyby się najwyżej cztery lata. Przez resztę – a przecież jego debiut od ostatniego meczu w kadrze dzieli ponad trzynaście lat – pozycja Boruca wcale nie była pewna. Albo rotował się w bramce z innymi, albo był tylko rezerwowym, albo nie było go w reprezentacji wcale. Tak jak przez znaczącą część kadencji Franciszka Smudy, który chyba tylko czekał na pretekst, by pozbyć się go z kadry. W końcu go dostał – wino pite w samolocie podczas powrotu z wypadu reprezentacji do USA jesienią 2010 roku. Boruc na odchodnym jeszcze się odmachnął. Najpierw nazwał ówczesnego selekcjonera Dyzmą, a potem jeszcze dodał, że w sumie należałoby dać mu po mordzie. Szokując, przekraczając wszelkie granice, ale wszystko robiąc z typowym dla siebie chuligańskim wdziękiem. Także dzięki niemu i swojej wyrazistości zdobywał sympatię.
Alkohol poplamił reprezentacyjną kartę Boruca raz jeszcze – już na samej końcówce, po ubiegłorocznym zwycięstwie z Danią w eliminacjach mistrzostw świata, gdy miał imprezować m.in. z Łukaszem Teodorczykiem. Wtedy od dawna był już tylko trzecim bramkarzem kadry, bez szans na występy w meczach o punkty. Ostatni raz zagrał o stawkę jesienią 2013 roku, na finiszu smutnej kadencji Waldemara Fornalika. EURO 2016 oglądał z ławki rezerwowych. Pomysł wprowadzenia go na rzuty karne w meczu z Portugalią, który rzucono już po tamtej porażce, był szalony, ale w sumie kto z naszych piłkarzy nadawał się do takich szaleństw lepiej od Boruca? Adam Nawałka nie wziął przykładu z Louisa van Gaala, zachował się konwencjonalnie, co też trudno mu zarzucać.
Boruc mówi, że czuje się spełniony, ale chyba jednak może czuć niedosyt. Nie chodzi nawet o brak sukcesu z reprezentacją, to typowe dla całej jego generacji. Bardziej o to, że zabrakło mu jeszcze jednej interwencji: nie musnął tego strzału Neuville'a, nie obronił karnego Vasticia, nie złapał piłki na Słowacji. Reprezentacyjną karierę kończy jako symbol kadry w pierwszej dekadzie XXI wieku, ale niestety też symbol porażek, czegoś niedokończonego. 
Bartosz Wlaźlak

Przeczytaj również