"1,5 mln zł publicznych pieniędzy w zamian za milczenie". Dziennikarz ujawnił kulisy oferty pracy w Śląsku
Marcin Torz opowiedział o ofercie pracy w,Śląsku Wrocław. Jego zdaniem obecne władze miasta chciały w ten sposób uciszyć niewygodnego dla siebie dziennikarza.
Afera wokół Śląska wybuchła w połowie września. Torz ujawnił, że otrzymał propozycję objęcia funkcji wiceprezesa Śląska Wrocław. Jego zdaniem intencje pomysłodawców były nieczyste.
- Pomysł zatrudnienia mnie w Śląsku był próbą zastopowania ujawniania kolejnych afer o Jacku Sutryku i o jego dworze - powiedział Torz w rozmowie z "Weszło".
Torz twierdzi, że ofertę pracy w Śląsku złożył mu nowy prezes klubu Patryk Załęczny. Za pracę w roli wiceprezesa proponował mu miesięcznie 24 tysiące złotych brutto.
- Spytał, jakie mam odczucia co do oferty. Odpisałem, że bliżej mi do „nie”. Jestem dziennikarzem. Nie mam zielonego pojęcia o zarządzaniu jako takim, o zarządzaniu klubem Ekstraklasy, o zarządzaniu spółką akcyjną. Dla mnie ta sytuacja była zbyt absurdalna, by odpowiedzieć coś innego - wyjaśnił Torz.
Dziennikarz przyznał, że w rozmowie z Załęcznym powiedział, że oferowane pieniądze "nie powalają". Wtedy dostał kolejną propozycję - 34 tysięcy złotych miesięcznie brutto.
Torz ostatecznie umówił się na rozmowę z Załęcznym. Relacjonuje, że ten kazał mu wyjść przed restaurację, w której się spotkali. Tam czekał na niego Damian Żołędziewski. Określa go jako faktycznego "szefa projektu Śląska", bliskiego współpracownika Sutryka.
- Chodziliśmy po parkingu i chodnikach obok tej restauracji. Rozmawialiśmy o sytuacji. To nie było żadne spotkanie w urzędzie czy klubie. Nie tak można sobie wyobrazić rozmowę urzędnika z osobą, którą chce zatrudnić na ważną posadę. Było dziwnie. Rzucanie jakichś ofert. Warto dodać: nie tylko ja dostałem tego dnia wątpliwie moralną propozycję pracy, która może ocierać się o korupcję. Nie mogę mówić o szczegółach, ale zdaje się, że prokuratura dobrze zna sprawę - tłumaczy Torz.
Według niego Żołędziewski sam z siebie podbijał stawkę. Problemem nie był też wymóg posiadania wyższego wykształcenia przez członka zarządu Śląska. Zapis w statucie klubu miał zostać zmieniony.
Choć Torz nie wierzy, że ostatecznie zostałby powołany na proponowane stanowisko, to przyznaje, że myślał o przyjęciu oferty. Sprawę uciął sprzeciw kibiców.
- Jest mi z tego powodu wstyd: zakręciło mi się w głowie po otrzymaniu tej oferty. Gigantyczne pieniądze. Wizja spełnienia marzenia każdego kibica. Szansa pracy w ukochanym klubie na tak wysokim stanowisku. Popłynąłem z tymi marzeniami. Myślałem sobie: a może to się jednak uda? Może ja jestem w stanie w jakiś sposób pomóc mojemu klubowi? Przecież znam wszystkie wrocławskie patologie. Dobrze wiem, co trawi Śląska jako organizację i drużynę. Czemu nie? Płynąłem. Przyznaję się do tego. Byłem czujny, ostrożny, lampka się paliła. Ale płynąłem. Zabłądziłem. Dałem się skusić. Zła część mojego sumienia podążyła tą ścieżką - powiedział dziennikarz.
Torz podkreśla, że złudzenia co do natury oferty stracił, gdy otrzymał kolejną. Miał objąć posadę doradcy prezesa Wrocławskiego Parku Technologicznego. Twierdzi, że oferowano mu podobne pieniądze, co wcześniej w Śląsku. Obie propozycje podsumował bardzo zdecydowanie.
- Na moje konto miało trafić 1,5 miliona złotych publicznych pieniędzy w zamian za milczenie. Tylko dlatego, że krytykuję władzę, a jej przed wyborami potrzebny jest spokój - podsumował.