Najwspanialszy piłkarz w najbiedniejszym mieście. Jak mafia ściągała Diego Maradonę do Neapolu
Myślał, że złapał Pana Boga za nogi, tymczasem to jego trzymały żrące, toksyczne objęcia diabolicznej camorry. To nie historia o wspaniałych golach, ani o magicznej sile piłki nożnej. To opowieść o chłopcu, który szybko zapomniał o nędzy i bezsensowności świata. Którego sny się spełniają, ale tylko po to, aby zamieniły się w najokropniejsze koszmary.
Terry Venables, wkraczając do budynków klubowych Barcelony, jednocześnie wchodził w samo oko cyklonu. W powietrzu wisiało przesilenie i nikt nie zastanawiał się już, jak zatrzymać Maradonę, tylko w jaki sposób dostać za niego możliwie największe pieniądze. Angielski trener, zrzucając z sań Cesara Menottiego, w ciągu miesięcy poprzedzających jego nową pracę w “Dumie Katalonii” podszkolił hiszpański i z duszą na ramieniu czekał na rozmowę z Argentyńczykiem.
On, podrzędny niczym niewyróżniający się fachowiec trenerskiego rzemiosła, bez wybitnego CV, a jedynie z rekomendacjami Bobby’ego Robsona. Naprzeciw niego Diego Armando, wschodząca gwiazda futbolu, nieprzeciętny talent.
Brudny transfer
Prosił, aby mówił najprostszymi zdaniami, chciał dobrze poznać jego opinię, dalsze plany. Choć na ulicy zwykły Anglik ze zwykłym Argentyńczykiem szybko by się pozabijali, bo wojna falklandzka dawała sobie wówczas mocno we znaki, to panowie bardzo szybko się do siebie przekonali. Na zmianę stanowiska nie mogło być jednak mowy. - Mówił, że jeśli zostanie, to raz złapie kontuzję, innym razem nie przyjedzie na trening, tak czy siak, na pewno w Barcelonie już nie zagra - relacjonował rozmowę Venables. Temat „Boskiego” na Camp Nou można ostatecznie zamknąć.
W batalii o podpis piłkarza liczyły się tylko dwie marki. Juventus, zarządzany przez Gianniego Agnelliego, właściciela Fiata, miał jeden poważny argument. Pełny skarbiec. Ale też i nie mniej zasadniczą skazę. Michel Platini, nr 10 „Starej Damy”, nie miał ochoty oddać ani numeru, ani swojej pozycji. Wobec przedłużających się negocjacji w Turynie, do głosu wszedł inny gracz, tak zupełnie odmienny od bogatej Północy. Neapol, kojarzony głównie z przemocą na ulicach, biedą, brudem i wszechobecną mafią, przy zaangażowaniu miejscowych władz mógł sobie pozwolić na wielomilionowy transfer. Sam klub bowiem nie śmierdział groszem.
O forsę prezes Napoli, Corrado Ferlaino, miał się nie martwić. Zajęli się tym fachowcy. Fundusz na zakup zawodnika stworzyła grupa kapitałowa pod egidą dwóch banków: di Napoli oraz della Provincia di Napoli, które oprócz niemal identycznej nazwy, łączył jeszcze jeden fakt. Oba podejrzewano o pranie brudnych pieniędzy, pochodzących z działalności przestępczej tutejszej mafii. 13 milionów dolarów dla Barcelony plus 6,5 milionów dla samego zawodnika oraz jego otoczenia zostało bardzo szybko zabezpieczone. Widząc na horyzoncie błyskawiczne powodzenie transakcji, prezes “Blaugrany”, Joan Gaspart, w ostatniej chwili podbił stawkę o następne 600 tysięcy. Nie minął dzień, a i tę sumę zebrali… kibice, którzy tłumnie zjawili się pod siedzibą klubu ze swoimi oszczędnościami. Transakcja przyklepana.
„Proszę nas nie obrażać!”
Do Neapolu przyleciał helikopterem 5 lipca 1984 roku. Na autostradach zgromadzili się wierni kibice, tifosi, chcący dotknąć (a przynajmniej zobaczyć) swojego nowego bożyszcza. Diego cenił sobie prywatność i niechętnie wchodził w relacje z gapiami. Na Stadio San Paolo wjechał wcześniej kręcąc się po bocznych uliczkach, uciekając od spojrzeń zbiegowiska i aparatów fotoreporterów. Dla zmylenia wściekłych i żądnych zdjęć paparazzi wypuszczono nawet sobowtóra Maradony.
Aby wejść na stadion w dniu prezentacji napastnika, należało odczekać kilkanaście godzin. Pierwsze kolejki zaczęły się formować jeszcze wieczorem na dzień przed oficjalnym „pokazem”. Histeria była tak wielka, że do pomocy zaangażowano niemal wszystkie oddziały carabinierich dostępne w mieście.
Gdy wybiegł na murawę, trybuny eksplodowały. Rykiem tłumu, racami, kolorowym konfetti. Oto nadszedł ich obiekt adoracji. Siedemdziesiąt tysięcy widzów, a wśród nich setki, jeśli nie tysiące członków camorry, mafii, która wtapiała się w każdą komórkę społeczeństwa jak nóż w masło. A skoro piłka nożna wśród lokalnej ludności to religia, nie mogło tu zabraknąć przedstawicieli patronów, jak o sobie mówili „capi”, czyli szefowie przestępczych rodzin. Konferencja prasowa po prezentacji przebiegała zgodnie z góry ustalonym scenariuszem, dopóki nie odezwał się francuski dziennikarz, Alain Chaillou.
- Czy to prawda, że pieniądze na zakup Maradony zorganizowała camorra? - zapytał bez ogródek.
- Obraża pan klub i naszych obywateli. Neapol to porządne miasto! Proszę stąd wyjść! - grzmiał oburzony Ferlaino.
Prezes budował medialną bańkę, chronił piłkarza i swoich wspólników, a za zamkniętymi drzwiami dobijano innego targu. Camorra dobrze wiedziała, że na takiej gwieździe może tylko i wyłącznie zarobić. Przyszły mistrz świata i jego agenci nie mogli dłużej udawać, że niczego nie widzą i niczego nie słyszą. Od samego początku wiedzieli, czym pachnie współpraca z neapolitańskim półświatkiem i godzili się na podział zysków.
Sytuacja przedstawiała się następująco. Zawodnik ze swoją świtą tworzyli markę, otrzymali wolną rękę dla swoich działań promocyjnych i reklamowych. Mafia z kolei położyła łapę na handlu detalicznym (płyty, książki, a nawet papierosy z wizerunkiem Diego) i parcelowała łupy. Początkowo Argentyńczykowi niekoniecznie było to w smak, ale ostatecznie i tak musiał przystać na propozycję. Przekonały go delikatne sugestie o rozważeniu kwestii swojego bezpieczeństwa. - Będę bardzo szczęśliwy, jeśli biznes w Neapolu rozkwitnie dzięki mojej podobiźnie - oświadczył.
W pułapce uzależnienia
Z biegiem czasu nawet się z nimi zaprzyjaźnił. Do legend przeszły jego wizyty w pałacu Carmine Giulliano, jednego z przywódców grupy, gdzie co tydzień lał się szampan, przychodzili goście znani z pierwszych stron gazet, serwowano wspaniałe dania z makaronami i, a jakże, na grubo sypano ścieżki. Diego wkroczył w swój nowy świat, z którego nie potrafi wyjść po dziś dzień.
Niedziela: mecz Serie A. Od niedzielnego wieczoru do środy rano: ciągłe zażywanie kokainy. Od środy do soboty wieczorem: oczyszczanie się z narkotyku. Niedziela: mecz. Rutyna. Dość gibki i wysportowany facet bardzo szybko ustępuje opuchniętej postaci z podwójnym podbródkiem. „Bóg” futbolu staje się „il diavolo” albo „il lucifero”, jak określali go Włosi po mistrzostwach świata w 1990 roku. Nie mógł odmówić uzależnieniu, nie mógł odmówić camorrze.
- Nie miałem pojęcia, czym się zajmują - tłumaczył się po długich latach. - Kiedy zapraszali mnie do domów, zgadzałem się. Stałem się ich faworytem nie z powodu wyglądu czy dobra, ale dlatego, że potrafiłem wywoływać uśmiech u mieszkańców - wyjawił Maradona.
Posłuszeństwem zdobywał sobie przychylność. Żył jak pączek w maśle. Wprawdzie mieszkał w ciasnych apartamentach (co stało się później zarzewiem konfliktu z klubem), ale jednak nie odmawiał sobie niczego. Kupował jachty, całą flotę drogich aut, stał się również twarzą Ferrari, w ramach sponsoringu otrzymywał tylko najnowsze modele. Nawet nie musiał wykupować polis ubezpieczeniowych. Po co? Nietykalny, chroniony jak najwięksi bossowie z „Ojca chrzestnego”. Przynoszono mu najlepszy towar, załatwiano audiencje u papieża, zrobiono z niego nawet ambasadora UNICEF-u, do którego pasował, jak mało kto.
Wyciągnięty ze slumsów, mały, kędzierzawy chłopak z jednym, no, może z dwoma wrodzonymi talentami. Do grania w piłkę i uszczęśliwiania ludzi. I jednocześnie z całą masą przywar.
***
Wiedziałeś, że Diego był pierwszym piłkarzem FC Barcelony, którego oklaskiwało w Madrycie całe Santiago Bernabeu? Więcej dowiesz się, klikając TUTAJ.
Jak Boski Diego zapisał się w annałach futbolu i dlaczego nienawidził Anglików? Oto najważniejszy dzień w karierze Mistrza
Tak świat futbolu żegnał wczoraj Boskiego Diego.
Jak Diego wspomina Zbigniew Boniek? Oto nasza rozmowa z prezesem PZPN.
Diego Maradonę wspomina też Roman Kosecki.
Oraz Leo Messi..
...i Pele
Tak z kolei hołd Maradonie oddał Neapol
W tym miejscu znajdziesz cudowne okładki sportowych dzienników z całego świata. Piękne pożegnanie Boskiego Diego