“Wojciech Szczęsny miał szczęście, ja wybrałem inną drogę”. Ciernista ścieżka szóstego bramkarza świata
Wyprzedził Manuela Neuera i Davida de Geę, znalazł się w dziesiątce najlepszych bramkarzy globu, nadrabia stracone momenty z początków kariery, walczy z łysiną i wspiera szpitale. Peter Gulacsi niekoniecznie lubi, gdy się o nim głośno mówi, ale po dobrych sezonach gry trudno powstrzymać falę dobrej prasy. Bo zatrzymując czołowe drużyny w Europie, nie da się dłużej pozostać w ukryciu.
Pytając o nazwisko Gulacsi na ulicach Liverpoolu, większość popuka się w czoło i każe nam oddalić się czym prędzej w bliżej nieznanym kierunku. Może kilka osób, zapewne w czerwonych koszulkach i dopiero przy stadionie Anfield, na chwilę przystanie, podrapie się po brodzie i przypomni sobie pewnego łysawego bramkarza, który kilka lat temu ogrzewał tyłkiem ławkę rezerwowych „The Reds”.
Musiał długo czekać, aby otrzymać okazję do udowodnienia swojej wartości. Na kartach biografii zobaczymy, że na liście płac Liverpoolu figurował przez, bez mała, sześć lat, ale to oczywista zmyłka. Węgra maltretowano ciągłymi zsyłkami do niższych lig i mniej renomowanych drużyn. Hereford, Tranmere Rovers, Hull City. Dziś powie, że w każdej się czegoś nauczył, tak, wszędzie można zebrać doświadczenie, jednak w głębi duszy musi nosić jakąś zadrę. Zamiast niego wybrali chociażby Lorisa Kariusa.
Kopanie się po czołach
Pierwszy profesjonalny mecz w barwach Hereford, nieistniejącego już klubu, pamięta doskonale. Cztery tysiące osób na trybunach. Rywal? Cheltenham Town. Wcześniej jego samochód utknął w błocie podczas podróży na stadion. Sama gra stanowiła szybkie wprowadzenie do brytyjskich realiów futbolu znanego jeszcze z XIX wieku.
- W pierwszej połowie obaj nasi środkowi obrońcy musieli zostać zmienieni z powodu ciętych ran głowy. Każdy z nich dostał po łokciu. To, co się dzieje na tych spotkaniach, to walka w klatce, do której ktoś bez powodu wrzucił futbolówkę - opowiada Gulacsi. - Pomyślałem sobie: „Ok, a więc tak wygląda seniorska piłka”. Przez cały mecz stałem na linii, bo bałem się, że jak wyjdę dwa metry w głąb pola, w najlepszym razie połamią mi nogi - stwierdził z uśmiechem.
Na szczęście znalazł życie poza pastwiskami, gdzie futbolem rządzi przypadek i wyławiający się z murawy kret. Na Anfield już więcej się nie pojawił. Spakował manatki i wybrał ofertę Red Bull Salzburg, a stamtąd zawitał do siostrzanego RB Lipsk. W Niemczech został jednym z najlepszych bramkarzy na świecie. W ubiegłym sezonie w 16 występach zachował czyste konto, a magazyn „Kicker” umieścił go w jedenastce roku.
Czy żałuje tych zimnych, deszczowych nocy na Wyspach? Że nie dano mu możliwości do wykazania się w Liverpoolu?
- Gdybym dostał trzy lub cztery mecze z rzędu, być może wszystko potoczyłoby się inaczej - analizuje Węgier. - Kiedy patrzysz na Wojtka Szczęsnego czy Davida De Geę, którzy są dokładnie w moim wieku, to oni trafili do bramki Arsenalu i Atletico z powodu kontuzji lub zawieszenia podstawowego bramkarza. Otrzymali szansę w bardzo młodym wieku. Mnie się to nie przydarzyło i musiałem znaleźć inną, własną drogę. Nie jest łatwo wejść do czołowego klubu i zostać numerem 1, jeśli nie grasz regularnie do 23. roku życia - przyznaje.
Teraz Gulacsi określa swoją karierę jako błogosławieństwo, a nie przekleństwo. Jego doświadczenie to bardzo cenny towar w niezwykle młodej szatni drużyny z Lipska. W jedenastce, która wybiegła na mecz z Tottenhamem w Lidze Mistrzów, tylko on i Marcel Halstenberg mieli więcej niż 25 lat. A przecież sam Julian Nagelsmann nie ma jeszcze 33 lat i nigdy profesjonalnie nie grał w piłkę.
Filantrop, twardziel, włochacz
Przyświeca mu bycie ostatnią instancją, branie odpowiedzialności za całą drużynę. Jak wtedy, pod koniec listopada, gdy Vinicius z Benfiki trzasnął go kolanem prosto w głowę. Silny jak tur, mierzący 191 cm wzrostu golkiper zatoczył się kilka razy, wstał, otrzepał i chciał kontynuować grę. Powstrzymali go dopiero medycy. Pauzował w następnym ligowym meczu i to była jedyna przerwa, jaką przymusowo zrobił od piłki po przenosinach do Niemiec w 2015 roku. Pięć lat na najwyższym poziomie z tylko jednym incydentem, z tylko jedną kontuzją.
Odpowiedzialność stała się dla niego instynktem, który czuje nie tylko jako piłkarz, ale też obywatel. Za stalową powierzchnią i silnymi nerwami kryje się filantropijna, druga odsłona człowieka. Przez ostatnie 18 miesięcy Peter przekazywał wszystkie bonusy, jakie otrzymuje od klubu, aby pomóc w wyposażeniu szpitali w rodzinnym kraju. Ostatnio wpłacił 5 milionów forintów (ok. 60 tys. zł) na poczet fundacji, walczącej z szalejącą po całym świecie epidemii.
A propos koronawirusa, w mediach węgierskich śmieją się, że bramkarz reprezentacji koronę otrzymał kilka miesięcy wcześniej. Wtedy właśnie postanowił przejść zabieg… przeszczepu włosów, na który namówiła go małżonka. - Nie muszę robić z tego sekretu, Diana stwierdziła, że będę czuł się z tym szczęśliwszy. Miała racja - uśmiecha się, choć do efektu niemieckiego „króla przeszczepu”, Juergena Kloppa, jeszcze mu daleko.
Niewiele do Oblaka
Największe słowa uznania dostaje natomiast na boisku. - Jego gra prawie całkowicie się zmieniła, dostosował się do nowoczesnej odsłony futbolu. W zeszłym sezonie „walił” każdą piłkę z piątki na głowę Yussufa Poulsena. Teraz? Prawie nie przydarza mu się długie podanie, wszystko ładnie chodzi wokół pola karnego - mówił Nagelsmann.
I faktycznie, Gulacsi buduje grę krótkimi piłkami do Dayota Upamecano, partnera z defensywy. Przede wszystkim buduje formę na powtarzalności i stabilności. Błędy takie jak przy porażce z Hoffenheim 1:3 zdarzają mu się niezwykle rzadko.
Z kolei parady, sól pracy golkipera, uczyniły z 29-latka prawdziwego potwora. Jeśli chcesz go pokonać, naprawdę musisz dać z siebie wiele. Od sierpnia 2018 roku Gulacsi bronił strzały rywali na poziomie 77,8 procent. W tym samym czasie jedynie Jan Oblak miał minimalnie wyższą skuteczność. W zawieszonym sezonie więcej czystych kont od niego w Bundeslidze ma tylko Manuel Neuer. Węgier to fachowiec w swojej profesji, coraz częściej doceniany na świecie.
- Najlepsza drużyna potrzebuje najlepszego bramkarza - mówił nieskromnie trener Lipska. Według opisu magazynu „Four Four Two”, uzasadniającego wybór Węgra na światowej top-liście bramkarzy, „Peter to najbardziej udany transfer w historii Lipska”. Trudno o lepszą rekomendację, choć redaktorzy dwukrotnie popełnili literówkę przy nazwisku zawodnika. Wciąż więc chyba musi pracować na swoją renomę. Żadna to dla niego nowość. Jest do tego przyzwyczajony.
Tobiasz Kubocz