Z Wisły Kraków wyrzucali go po roku, a został osiem lat. Napastnik, który stał się defensywnym pomocnikiem
Występy w Wiśle Kraków zaczynał w ataku, a później został jednym z najlepszych… defensywnych pomocników ligi. Imponował przede wszystkim wielką walecznością, ale nie można powiedzieć, by operowanie futbolówką sprawiało mu problemy. Ostatecznie został w stolicy Małopolski ponad osiem lat, stając się - nie będzie to chyba nadużyciem - legendą klubu z Reymonta 22. Do dziś żaden zagraniczny piłkarz nie zagrał dla Wisły większej liczby spotkań. Przed Państwem Mauro “El Toro” Cantoro.
Pseudonim “El Toro” pasuje do niego jak ulał. W języku hiszpańskim to bowiem byk. A Mauro na murawę rzeczywiście wchodził jak na Corridę. Był silny, szybki i “dziki” w pozytywnym - choć może nie dla rywali - tego słowa znaczeniu. Tylko w przeciwieństwie do byka zazwyczaj nie atakował tych z czerwonymi płacht… koszulkami. Owszem, zdarzało się, że przesadzał. Lubił poskrobać po achillesach.
- Miał taki południowy temperament. A tacy zawodnicy, jak włączą - mówiąc potocznie - „grzałkę”, to trudno ich zatrzymać. Mauro też miewał mocne wejścia w rywali, zachowania na pograniczu piłkarskiej brutalności - opowiadał później Marcin Baszczyński.
Wejście smoka i nagły zjazd
Start w Wiśle miał wymarzony. Był rok 2001. Październik. “Biała Gwiazda” pojechała na mecz do Lubina, a Mauro partnerował w ataku Maciejowi Żurawskiemu. Dziś brzmi to dość abstrakcyjnie, bo zapamiętaliśmy Argentyńczyka raczej jako typowego środkowego pomocnika, nastawionego nawet bardziej na defensywę niż ofensywę, ale tak, zaczynał w Krakowie jako napastnik. I to zaczynał z bardzo wysokiego c.
W pierwszych czterech meczach strzelił pięć bramek. A później… jakby po cichu przeczuwał problemy. W wywiadzie dla portalu “sport.pl” został zapytany, czy utrzyma tak dobrą dyspozycję.
- Chyba tak. Ale wiem, że futbol bywa kapryśny, niesprawiedliwy - daje i odbiera nie zawsze proporcjonalnie do wysiłku, który wkładasz w pracę - mówił.
Zmiana klubu? Nie. Zmiana pozycji
No i futbol ową kapryśność faktycznie szybko pokazał. Piłka przestała wpadać do siatki, a poziom gry Cantoro budził coraz większe zastrzeżenia. Miał je też Henryk Kasperczak, który posadził go na ławce. Zjazd był na tyle duży, że przybysza z Ameryki Południowej wybrano… największym rozczarowaniem jesieni. Gość strzela na wejściu tyle bramek, a tytułuje się go tak krytycznie? To pokazuje tylko, że wymagania były spore, a i nagła obniżka formy wyraźna. Do tego stopnia, że po sezonie wylądował na liście transferowej, ale… nikt go nie chciał.
Strzałem w dziesiątkę okazało się dopiero cofnięcie do linii pomocy. Tam mógł pokazać więcej swoich atutów. Nadużyciem byłoby nazwanie go typowym przecinakiem, choć na pierwszy rzut oka imponował właśnie brakiem pardonu w boiskowych sytuacjach i wielkim serduchem do walki. Swoje dawał jednak też w ofensywie. Nie bez powodu występował wcześniej ustawiony wyżej. A to uderzył z dystansu, a to posłał niezłą piłkę. Raczej ósemka niż szóstka.
Niespełnione marzenia
No i rozkręcał się “El Toro” na tych polskich, ale i zagranicznych boiskach, bo przecież Wiślacy w tamtym okresie nie tylko nie mieli sobie równych na lokalnym podwórku, ale i w Europie reprezentowali nas naprawdę godnie. Przez kolejne lata miał więc okazję zagrać z Parmą, Lazio, Realem, Panathinaikosem, Barceloną, Tottenhamem, ale też choćby… Levadią Tallin.
Częściej przeżywał z “Białą Gwiazdą” chwile piękne, jednak zdarzały się i te niezwykle bolesne. Jak choćby wspomniane sensacyjne odpadnięcie z przybyszami z Estonii, którzy wybili krakowianom z głowy marzenia o Lidze Mistrzów. Do tego też koszmar z Aten…
- To moje wielkie niespełnione marzenie. I spójrzcie, jaki ten futbol jest przewrotny. Kiedy walczyliśmy o Ligę Mistrzów z Żurawskim, Szymkowiakiem i Kosowskim, nigdy nie byliśmy tak blisko jak ostatnio, gdy Wisła była osłabiona ich odejściem. Po zwycięstwie z Panathinaikosem 3:1 w Krakowie pojechałem do domu bardzo szczęśliwy. Do przerwy w Atenach nie było bramek. A potem nieoczekiwana katastrofa. Zabrakło doświadczenia. Panathinaikos miał go więcej - mówił po czasie wyraźnie rozżalony “Gazecie Wyborczej”.
Grecja oddała choć trochę
Ale miał Cantoro też swój moment chwały. Wisła w ostatniej rundzie eliminacji Pucharu UEFA trafiła na grecki Iraklis Saloniki. Nadzieje na awans do fazy grupowej były spore, rywal też wcale nie wydawał się przeszkodą nie do przejścia. Przyszedł pierwszy mecz w Krakowie i… porażka 0:1, która doprowadziła do zwolnienia Dana Petrescu, z którym Cantoro miał akurat trochę na pieńku. Podczas tamtego spotkania wszedł na murawę dopiero w drugiej połowie.
Na rewanż “Biała Gwiazda” leciała już bez Petrescu, za to z Dragomirem Okuką, któremu powierzono ratowanie sytuacji. Serb dał Argentyńczykowi szansę od pierwszej minuty, a ten odwdzięczył się decydującym golem w dogrywce. Tej, do której rzutem na taśmę doprowadził Nikola Mijailović, pięknie, choć trochę szczęśliwie uderzając z rzutu wolnego.
W ten sposób “El Toro” mógł dopisać do swojego dorobku kolejne spotkania rozegrane w pucharach, bo w grupie Wisła rywalizowała później z Nancy, Blackburn, FC Basel i Feyenoordem.
Polskie obywatelstwo i szokujący transfer
Argentyńczyk zadomawiał się w Krakowie, robiąc sobie jednak na tyle dobrą reklamę, że wiele klubów chciało go z Grodu Kraka zabrać. A to starania czyniła Bazylea, a to ofertę składała Genoa, a to o jego względy zabiegało Galatasaray. Cantoro jednak nie odchodził, nie odchodził, aż w końcu Wisłę zamienił na… Odrę Wodzisław. Już wówczas, gdy przy Reymonta postawiono na nim krzyżyk.
Ale zanim do tego doszło, z rąk ówczesnego Prezydenta Lecha Kaczyńskiego otrzymał polskie obywatelstwo. Przebąkiwało się nawet o ewentualnym powołaniu do kadry Pawła Janasa, jednak w tamtym okresie przeszkodą okazały się wcześniejsze występy w argentyńskich młodzieżówkach.
Koszulki z orzełkiem nie założył, ale przywiązanie do Polski było, i chyba nadal jest, bardzo silne.
Obwieszony medalami
Po ponad ośmiu latach przygoda Cantoro z Wisłą dobiegła końca. Występował przy Reymonta w czasach największej świetności klubu, co potwierdza tylko lista zdobytych wówczas przez “Białą Gwiazdę” trofeów. Pięć tytułów mistrzowskich. Do tego dwukrotne wygranie Pucharu Polski. Warto też na pewno przytoczyć bilans rozegranych dla krakowskiego klubu spotkań, bo tych było aż 248! “El Toro” strzelił w nich 23 bramki.
- Na pewno odejście z Wisły nie jest dla mnie łatwe. Po tylu latach tutaj jest mój dom. Wisła to zdecydowanie najważniejszy klub w mojej karierze. Te osiem lat będę wspominał pozytywnie, nigdy nie zapomnę o tym czasie - mówił na odchodne oficjalnej stronie krakowskiego klubu.
Stał się poniekąd talizmanem. Po jego odejściu Wisła już tylko raz była w stanie sięgnąć po tytuł na krajowym podwórku, po czym popadła w trwającą do dziś stagnację. Sam Cantoro odszedł do wspomnianej już Odry, występującej jeszcze wtedy w Ekstraklasie, ale tam furory już nie zrobił. Zagrał w dwunastu meczach, a w końcu zdecydował się na powrót do ojczyzny.
Życie po życiu
Co robił po wyjeździe z Polski? Najpierw pograł trochę w Argentynie, później jeszcze w Peru. Tam w 2015 roku zawiesił buty na kołku. Próbował swoich sił jako asystent trenera, a w końcu rozpoczął karierę dziennikarską. Zawsze potrafił dobrze analizować grę, miał ciekawe spostrzeżenia, nie unikał kontaktu z mediami. W końcu wylądował więc w peruwiańskiej telewizji jako ekspert i komentator.
I nadal dobrze pamięta o Wiśle. Wystarczy wejść na prowadzony przez niego profil na Instagramie. Ostatni post? Wideo z golem, którego strzelił Beitarowi Jerozolima. Przewijamy dalej, a tam fotografia ze spotkania z Realem Madryt. Na pierwszym planie Ronaldo i Raul. Cantoro gdzieś w tle. Wspomnienia jak widać żywe.
Aż przypominają się opuszczone do połowy łydki getry, wystające momentami ochraniacze. Znak charakterystyczny. Może niemodnie, ale najważniejsze, że wygodnie. Bywało też, że to Cantoro zakładał opaskę kapitańską. Choćby wówczas, gdy rozgrywał swój ostatni, 248 mecz z białą gwiazdą na piersi.
Nigdy nie był wirtuozem. Nie grał jak Kalu Uche, Maor Melikson czy Semir Stilić. Częściej był tym od noszenia fortepianu, nie grania na nim. Ale czarna robota jaką wykonywał, momentami wymieszana mimo wszystko z dobrym posługiwaniem się piłką, przez lata dawała Wiśle nieocenioną jakość.
Dzięki niemu ustawieni wyżej kreatorzy gry mieli więcej swobody. Stracili piłkę? Nie szkodzi. Wjeżdżał byk. Zaczynała się Corrida.
Dominik Budziński
***
Zapraszamy do lektury artykułów dotyczących innych zagranicznych piłkarzy, którzy w przeszłości z dobrym skutkiem prezentowali się na boiskach Ekstraklasy: Dani Quintana, Prejuce Nakoulma, Abdou Razack Traore, Kalu Uche, Maor Melikson, Danijel Ljuboja, Donald Guerrier, Artjoms Rudnevs, Hernan Rengifo.