Wino i energetyki przed meczem, praca w fabryce i godzina policyjna. Jamie Vardy w nietypowej drodze na szczyt
Historia Jamiego Vardy’ego to scenariusz na naprawdę niezły film. Gość w dzieciństwie odrzucony przez akademię ukochanego klubu ze względu na niski wzrost, pracujący później w fabryce, awanturujący się w klubach nocnych, a w piłkę grający jedynie amatorsko, w wieku 28 lat debiutuje w Premier League. To już brzmi jak american dream, a przecież wejście do angielskiej elity wcale nie okazało się jego metą. Rozgościł się tam, a dziś rozstawia po kątach bezradnych defensorów drużyn przeciwnych. Po 16 kolejkach ma na koncie 16 bramek.
Uwielbiam takie historie. Vardy to nie kolejny produkt akademii piłkarskiej. Nie gość, który miał wszystko podstawione pod nos. Anglik raczej nie jeździł na obozy, nie miał zapewnionego najlepszego sprzętu, a futbolówkę częściej umieszczał między rozłożonymi na betonie plecakami.
Broń Boże, nie mam nic do obecnych warunków szkoleniowych. To, że dookoła powstają szkółki i akademie, trenerzy są coraz lepiej doedukowani, a treningi i mecze odbywają się na fajnych obiektach, to tylko i wyłącznie duży plus. Do historii Vardy’ego czuję jednak jakiś sentyment, bo sam w dzieciństwie częściej obijałem trzepaki. Ale do rzeczy.
Odrzucenie i problemy z prawem
W wieku 15 lat Vardy’ego skreśliło Sheffield Wednesday, co było dla niego wielkim ciosem. Po pierwsze, to ekipa z jego rodzinnego miasta, której zawsze kibicował. Po drugie, dostał wtedy pierwszy sygnał, że może jednak kariera piłkarza nie jest mu pisana. Odrzucono go, bo… był za niski i drobny. Po takim “gongu” Jamie zdecydował się postawić przede wszystkim na naukę, ale sentyment do “The Owls” i niechęć względem ekipy zza miedzy - jak widać - pozostała.
Grał w piłkę, ale tylko w amatorskiej drużynie Wickersley Youth, po czym przeniósł się do Stocksbridge Park Steels. Dostawał za to grosze, dlatego futbol musiał łączyć z pracą w fabryce.
- Byłem technikiem włókna węglowego. Moja praca polegała na wykonywaniu szyn dla osób niepełnosprawnych. Musieliśmy dużo dźwigać. Podnosiliśmy przedmioty setki razy dziennie, a to uszkadzało moje plecy - tłumaczył później.
Ostatecznie z powodu problemów zdrowotnych Vardy zrezygnował z pracy w fabryce, poświęcając się nauce i grze w piłkę.
Nigdy nie należał do grzecznych i spokojnych gości, a dyskoteki odwiedzał równie często jak boisko. Podczas jednej z takich wizyt wdał się w awanturę, pokazując, że pięściami posługuje się równie sprawnie jak nogami. Tłumaczył to później tym, że musiał wstawić się za głuchym kolegą, z którego podobno w owym klubie szydzono.
Kary jednak nie uniknął. Przez pewien czas grał w specjalnej opasce z nadajnikiem, a każdego dnia od 18.30 obowiązywała go… godzina policyjna. Problem pojawiał się więc wówczas, gdy jego drużyna grała mecz o nieco późniejszej porze. Bywało tak, że Vardy musiał opuszczać plac gry po pierwszej połowie i wracać do domu.
Od gry za kilkaset funtów do Premier League
Nawet na mecze w niższych ligach wychodził tak nabuzowany, że co rusz zbierał czerwone kartki. Mimo to, udało mu się nastrzelać trochę goli dla Stocksbridge, przyczyniając się do awansu swojej drużyny. Wtedy przeniósł się do Halifax, występującego w angielskiej szóstej lidze. Zmiana barw łączyła się z podwyżką. Zaczął wtedy zarabiać 800 funtów.
Miał 23 lata, a właśnie przenosił się na szósty szczebel rozgrywkowy. Jeśli ktoś powiedziałby wtedy, że kilka lat później Jamie będzie w czołówce strzelców Premier League i zadebiutuje w reprezentacji Anglii, szybko zostałby wzięty za wariata. W nowej ekipie też spędził tylko rok. Znów błyszczał, tym razem strzelając w sezonie 27 bramek. Zapracował w ten sposób na kolejny transfer. Zasilił szeregi Fleetwood z angielskiej Conference. Nie zaskoczę pisząc, że scenariusz był ten sam. Gole, gole, gole, dużo goli.
Uspokajam, powoli kończę wyliczankę mało znanych wyspiarskich klubów. Kolejnym przystankiem było już bowiem Leicester City, które wyłożyło za Vardy’ego aż milion funtów. Dość ciekawe, biorąc pod uwagę, że “Lisy” sprowadzały przecież piłkarza z aż czwartego poziomu rozgrywkowego. Skala jego potencjału musiała wykraczać daleko poza ekipy pokroju Fleetwood.
Złe pięknego początki
Ale nawet taki gość jak Vardy odczuł przeskok z czwartej ligi do Championship, gdzie występowało wtedy Leicester. Mówi się, że to najtrudniejsza liga świata. Na początku Jamie pewnie by się z tym zgodził. Nie trafiał już do siatki jak na zawołanie, odstawał fizycznie, zaczął podupadać mentalnie. Pojawiła się krytyka ze strony kibiców. Wydawało się, że zaplecze elity przeżuło Vardy’ego, który szybko wróci do niższych lig. W pierwszym sezonie strzelił tylko cztery gole w 26 meczach.
Nie zwątpił w niego jednak Nigel Pearson, prowadzący wówczas Leicester, za co Vardy w końcu zaczął odpłacać się dobrą grą i licznie strzelonymi golami. To w dużej mierze właśnie urodzonemu w Sheffield napastnikowi “Lisy” mogły zawdzięczać wygranie Championship w sezonie 2013/2014. Vardy wpisał się wtedy na listę strzelców 17 razy.
Do Premier League wszedł “z buta”, w pierwszym domowym spotkaniu dopisując do swojego dorobku gola i cztery asysty, i to w rywalizacji nie z byle kim, bo Manchesterem United. Później było już jednak dużo gorzej. Vardy się zaciął, podobnie jak całe Leicester, a sezon trzeba było ratować w samej końcówce. Utrzymanie w elicie, które w pewnym momencie wydawało się mało realne, stało się faktem. Pierwsze koty za płoty. Vardy sezon zakończył jednak z zaledwie pięcioma bramkami na koncie.
Na winie i “Red Bullu” do mistrzostwa Anglii
Mówi się, że dla beniaminków najtrudniejszy jest drugi sezon. Opada euforia, na której drużyny często wkraczają na salony, przychodzi szara rutyna. “Lisy” postanowiły zadać temu kłam, a to, co podopieczni Claudio Ranieriego wyprawiali w kampanii 2015/2016, przeszło do historii piłkarskiej Anglii.
Jednym z architektów sensacyjnego mistrzostwa Leicester był oczywiście sam Vardy, który w tamtym sezonie strzelił aż 24 gole. Jeszcze cztery lata wcześniej grał w czwartej lidze, a teraz był na ustach wszystkich. Wspólnie z kolegami dokonali czegoś - wydawałoby się - niemożliwego. Czegoś, co zdarza się pewnie raz na kilkadziesiąt lat.
W kolejnych sezonach napastnik Leicester nie zawodził, za każdym razem strzelając przynajmniej kilkanaście bramek. Samego siebie przechodzi jednak w bieżącej kampanii. 16 goli w 16 meczach to wynik znakomity. Do dorobku z sezonu mistrzowskiego brakuje mu zaledwie ośmiu bramek, a przecież do rozegrania pozostały jeszcze 22 spotkania. Mało prawdopodobne, że Anglik nie osiągnie swojej życiówki. A to wszystko w wieku 32 lat.
Można rzec, że Vardy jest jak wino - im starszy, tym lepszy. To powiedzenie ma zresztą podwójne dno, bowiem to jeden z ulubionych trunków angielskiego napastnika. Podczas gdy większość piłkarzy restrykcyjnie dba o dietę, on dzień przed meczem pije… wino właśnie. Nazajutrz, gdy do spotkania pozostaje kilka godzin, poprawia jeszcze trzema “Red Bullami”. Takie praktyki miał przynajmniej jakiś czas temu. Kto wie, być może coś się zmieniło.
Styl życia Vardy’ego mógł jednak szybko zakończyć jego przygodę z Leicester. Nawyki, które uchodziły na sucho podczas gry na niższych szczeblach, początkowo Jamie kontynuował po transferze do “Lisów”. Alkohol pił wtedy codziennie, często jeszcze w stanie wskazującym pojawiając się na treningach. Nieżyjący już właściciel klubu - Vichai Srivaddhanaprabha - w końcu postawił sprawę na ostrzu noża. Doszło do poważnej rozmowy, a Vardy zdecydował się w znaczącym stopniu zmienić swoje mało profesjonalne podejście.
Być może więc to właśnie tragicznie zmarłemu biznesmenowi Anglik zawdzięcza to, co osiągnął w niebieskich barwach. A obserwując poczynania Vardy’ego w tym sezonie, można być pewnym, że nie powiedział jeszcze ostatniego słowa.