W kraju groziła mu śmierć za dezercję, do Realu Madryt trafił z 18 kg nadwagi. Żywot węgierskiego banity
Futbol to sport generacji. Zapewne większość z nas, pasjonatów piłki, będzie w przyszłości snuć swoim pociechom opowieści o wyczynach Messiego czy Ronaldo. Do grona idolów naszych ojców trzeba zaliczyć Maradonę czy Cruyffa. Z kolei w czasach dziadków europejskie boiska hucznie podbijał człowiek, który dysponował jedną z najlepszych lewych nóg w historii. Dezerter, uciekinier i wirtuoz, jedyny w swoim rodzaju - Ferenc Puskas.
Węgierski supersnajper zajmuje zaszczytne miejsce na piłkarskim Panteonie, chociaż jego kariera obfitowała w nad wyraz trudne momenty. Jeden z najskuteczniejszych strzelców w dziejach całej dyscypliny wdrapał się na szczyt pomimo przeciwnościom losu, które czyhały na niego dosłownie na każdym kroku.
Nadzieja "Madziarów"
Ferenc przyszedł na świat na obrzeżach Budapesztu, gdzie nieodłącznym elementem ludzkiego życia były bieda i futbol. Dzieciaki spędzały całe dnie na kopaniu wszystkiego, co w choćby najmniejszym stopniu przypominało kształtem piłkę. Ojciec, Ferenc Senior, prędko dostrzegł piłkarski dryg swojej latorośli, więc kupił synowi buta. To nie żadne przejęzyczenie, jednego buta, konkretnie prawego, ponieważ tylko na tyle było go stać. Puskas docenił prezent, ale żeby go przedwcześnie nie zniszczyć, częściej korzystał z bosej lewej stopy. Tak rodziła się przyszła legenda węgierskiej i światowej piłki.
Talent Ferenca właściwie nie ulegał nawet cieniu wątpliwości. Gdy tata po raz pierwszy zabrał go na trening miejscowej drużyny, zmyślił jego nazwisko i wiek, aby chłopak mógł grać ze starszymi rocznikami. W AC Kispesti Puskas występował jako Miklos Kovacs. Młody napastnik również zdawał sobie sprawę ze swoich zdolności, ponieważ w wieku dwunastu lat porzucił edukację. Wiedział, że jego przyszłość wiąże się z murawą.
Drobne machlojki z przybranym imieniem szybko wyszły na jaw, co nie przeszkodziło Puskasowi w dalszej karierze. Umiejętności dryblowania i balansu ciałem w połączeniu z atomowym strzałem z lewej nogi sprawiły, że szybko stał się gwiazdą rodzimych rozgrywek. Zadebiutował już jako nastolatek, a następnie kilkakrotnie sięgał po ligową koronę króla strzelców. Złota era Kispesti rozpoczęła się w 1949 r. gdy drużyna stała się wojskowym klubem, do którego przydzielano najzdolniejszych "Madziarów".
W ciągu sześciu lat zdobyli pięć krajowych mistrzostw, a Puskas strzelał ze średnią około jednej bramki na mecz. Prawdziwa weryfikacja umiejętności węgierskiej kadry miała nastąpić w 1952 r. podczas Igrzysk Olimpijskich. Przez cały turniej przebrnęli, jak burza, nie zaznając nawet jeden raz smaku porażki. W finale potędze Puskasa i spółki ulec musiała nawet faworyzowana Jugosławia.
Najważniejszy gol, którego... nie było
O kadrze "Madziarów" zrobiło się wówczas głośno w całej Europie. Rok później Puskas został nawet wybrany najlepszym piłkarzem roku, chociaż nadal występował w lidze węgierskiej. Prawdziwy pokaz siły nastąpił jednak na Wembley, gdzie rozegrał się jeden z najbardziej pamiętnych meczów towarzyskich w historii.
Anglicy przed startem Mistrzostw Świata chcieli nieco utrzeć nosa zdobywcom olimpijskiego skalpu, “Złotej Jedenastce”, która jawiła się jako murowany faworyt mundialu. Kadra "Synów Albionu" postawiła sobie za punkt honoru pokazać rywalom, kto rządzi na futbolowej mapie świata. Wszelkie plany spaliły jednak na panewce, a Węgrzy z Puskasem na czele przyczynili się do najwyższej porażki gospodarzy w historii Wembley.
Na turniej w Szwajcarii "Magiczni Madziarzy" jechali jak po swoje. Puskas był wówczas najlepszym zawodnikiem świata, a zgrany kolektyw zmiatał z powierzchni boiska każdego napotkanego rywala. Dość powiedzieć, że w spotkaniach fazy grupowej Węgrzy zanotowali takie rezultaty, jak 9-0 przeciwko Korei Południowej czy 8-3 w starciu z RFN. Kolejne mecze miały być tylko przypieczętowaniem magicznej ery. Na horyzoncie majaczył już złoty medal, aczkolwiek pojawiły się także drobne komplikacje.
W spotkaniu z naszymi zachodnimi sąsiadami Puskas doznał urazu kostki, który wykluczył go na kilka dni. Węgrzy poradzili sobie z Brazylią i Urugwajem, ale przed finałem toczył się prawdziwy wyścig z czasem. Nikt nie wyobrażał sobie, aby Puskas nie wystąpił przeciwko RFN po raz kolejny. Ostatecznie wyszedł w pierwszym składzie.
Mecz układał się pod dyktando "Madziarów", a po Puskasie nie dało się poznać śladu urazu. W 6. minucie lewonożny wirtuoz zdobył pierwszą bramkę. Chwilę później Węgrzy podwyższyli i… osiedli na laurach. Podopieczni Sebesa stracili koncentrację oraz trzy kolejne bramki. Nastąpił "Cud w Bernie". A gdy już miał zabrzmieć ostatni gwizdek, Puskas wpakował piłkę do siatki. Cały kraj odetchnął z ulgą. Na marne. Arbiter pokazał pozycję spaloną.
- Nie mogłem uwierzyć w tę decyzję. Tam nie mogło być spalonego, miliony ludzi to widziało. W tamtym momencie miałem ochotę zamordować tego sędziego, przysięgam. To był najgorszy moment w mojej karierze - wspominał po latach Ferenc Puskas.
Kolorytu całej sprawie dodaje narodowość arbitra, który był...Anglikiem. Czyżby William King w białych rękawiczkach pomścił swoich rodaków, którzy wcześniej zostali skompromitowani przez Puskasa? Tego nigdy się nie dowiemy. Więcej o tym słynnym finale przeczytasz TUTAJ. Tak czy owak, Węgrzy wrócili do domu na tarczy. Dwa lata później nie mieli już do czego wracać.
Od bohatera do dezertera
W 1956 r. Puskas wraz z drużyną jechał na wyjazdowy mecz do Bilbao. Postój w Wiedniu zapamiętał do końca swych dni. Wtedy świat obiegła informacja, że Budapeszt został zaatakowany przez ZSRR, a w kraju wybuchła krwawa rewolucja. Zawodnicy z urzędu mieli wówczas przyznawane stopnie wojskowe, zatem nakazano im natychmiastowy powrót do ojczyzny i przywdzianie munduru. Wielu uciekło. Puskas był jednym z nich.
- W Wiedniu dowiedziałem się, że Związek Radziecki wysłał kolejne oddziały do naszego kraju. Nie miałem dokąd wracać. Chciałem tylko ratować siebie i swoją rodzinę - zdradził w biografii pt. “Puskas on Puskas” autorstwa Rogana Taylora i Klary Jamrich.
Za swoją ucieczkę Puskas prędko poniósł drakońskie konsekwencje. W kraju uznano go za dezertera i nałożono na niego wyrok śmierci za zdradę. Z kolei Federacja FIFA dorzuciła mu dwa lata zawieszenia. Dotychczas owocna kariera wisiała na włosku. Sam zawodnik zajadał smutki i to w astronomicznym tempie. W pewnym momencie Puskas przypominał posturą jednego z bohaterów kultowego serialu "Miodowe Lata". Dla ułatwienia dodam, że nie Tadeusza Norka.
Po dwuletniej banicji pomocną dłoń do Węgra wyciągnął Real Madryt. W szeregach "Królewskich" brylował Alfredo di Stefano, ale słynny Santiago Bernabeu chciał pozyskać kolejnego gwiazdora. Legendą zostały owiane negocjacje między Puskasem, a sternikiem "Los Blancos", ponieważ podobno obaj się kompletnie nie rozumieli. Jeden mówił po węgiersku, drugi bez zrozumienia odpowiadał w języku Cervantesa. Plotka głosi, że w pewnym momencie Ferenc pokazał swoją ogromną sylwetkę, ale Bernabeu odparł krótko: - To twój problem.
Jeden z najlepszych
Po podpisaniu kontraktu Węgier wziął się za siebie. Wiedział, że Real ryzykował wiele, zatem za zaufanie pragnął odpłacić się boiskową dyspozycją. Odstawił słodycze, alkohol, przestał palić i znów udowodnił, że w jego nogach drzemie cząstka boskości.
Pięć tytułów mistrzowskich, prawie 250 bramek we wszystkich rozgrywkach i na koncie tak spektakularne spotkania jak finał Pucharu Europy z 1960 r. Na Hampden Park Real rozbił Eintracht Frankfurt 7-3, a hat-trick di Stefano przeszedł bez echa, ponieważ aż cztery trafienia były dziełem niesamowitego Puskasa.
- Jak dobry był Ferenc? Był lepszy od każdego, kogo uważacie za wybitnego. Nie da się go z nikim porównać. Gdy z nim grałem mówiono mi "On tylko wypuszcza piłkę, zabierz mu ją". Robiłem co w mojej mocy. Skończył z trzema golami na koncie. Krycie go można porównać z polowaniem na ducha. Zawsze nieuchwytny - wspominał były zawodnik Rangers, Willie Henderson.
- W Australii spotkałem Puskasa, Denisa Lawa i Bobby'ego Charltona. Szkoliliśmy młodych chłopaków. Pewnego dnia założyliśmy się z nimi o to, ile razy uderzymy w poprzeczkę, mając 10 strzałów. Większość odpowiadała pięć, ja stawiałem na dyszkę. Jeden z nas miał już dziewięć na koncie. Przy ostatniej próbie podbił piłkę i strzelił z woleja. Dziesiąta poprzeczka. Dzieciaki były w szoku. To był cały Ferenc - zdradził George Best.
W 1966 r. Puskas zakończył karierę, a po kolejnych piętnastu latach zakończył swoją Odyseję. Wrócił do "węgierskiej Itaki" po ponad dwudziestu latach rozłąki. Dawne rany zostały zabliźnione, a naród powitał go, jak gdyby właśnie przyleciał sam Papież.
Chociaż przez pewien czas w kraju ciążył na nim wyrok śmierci, dziś jest uznawany za jednego z najwybitniejszych Węgrów w historii. Stadion Narodowy nosi jego imię, a w 2005 r. rozegrano na nim nawet sparing Realu Madryt. Pieniądze z meczu przeznaczono na pomoc w leczeniu Puskasa, który zmagał się z chorobą Alzheimera. 17 listopada 2006 r. przegrał jeden z niewielu pojedynków w swoim życiu.
Magicznego Węgra już z nami nie ma, lecz pamięć o jego dorobku pozostanie wieczna. 11 lat temu FIFA mianowała nagrodę za najładniejszą bramkę w roku nazwiskiem legendarnego napastnika. Puskas został doceniony przez federację oraz własnych rodaków, choć kilkadziesiąt lat temu to właśnie przez nich cierpiał prawdziwe katusze. Na szczęście jego talent był zbyt wielki, aby ktokolwiek mógł go zniszczyć.
Mateusz Jankowski