"On jest zjawiskiem, anomalią. To fenomen w skali europejskiej". Triumf Włoch na przekór malkontentom
To zwycięstwo ma dla Włochów wyjątkowy smak, bo jest wyszarpane, wymodlone i okupione cierpieniem. Ich drużyna, pełna wad, pęknięć i ograniczeń, gorsza personalnie od najpotężniejszych w Europie, wygrała ten turniej jednością. Nie było w niej krzty buty, arogancji i poczucia wyższości. Dla Anglików ostateczne zwycięstwo miało wymiar obsesji. Dla Włochów - marzenia. Wygrali też dzięki temu.
Jest czwarta dziesięć, za oknem już jasno, a ja włączam włoską telewizję “Sky Sport 24", by obejrzeć relację z finału. Giorgio Chiellini mówi, że od rana czuł w powietrzu coś magicznego, a kiedy przyjechał na Wembley, był pewien, że będzie dobrze. Roberto Mancini płacze przed kamerami, odpowiadając lakonicznie na pytania reportera, a Gianluigi Donnarumma czochra się po głowie i lekko zawstydzony mówi: “Byliśmy wspaniali. Zasłużyliśmy na wygraną". Futbol ma się dobrze w niebieskim domu i nigdzie nie musi wracać. Zresztą, gdyby ten wspaniały turniej wygrali Belgowie, Hiszpanie, Niemcy czy Francuzi byłoby tak samo. Piłka ma mieszkań wiele. Różne są tylko kolory ich ścian.
Roberto Mancini nie stworzył drużyny idealnej, ale wycisnął - może ponad miarę - soki z najlepszych włoskich piłkarzy. Los obdarował go tylko jednym zjawiskiem - Gianluigim Donnarummą, który jest anomalią. Ma dwadzieścia dwa lata na karku i dwieście sześćdziesiąt jeden rozegranych meczów w seniorskiej piłce. To potężna dawka, zważywszy na wiek. Ale od wirtuozów zawsze wymaga się więcej: dojrzałości, klasy, skuteczności, powtarzalności czy odporności. Gigio trzeba mierzyć miarą dla zjawisk. To fenomen w skali europejskiej.
Nie byłoby tej historii bez odwagi Sinisy Mihajlovicia, który miał jaja postawić na szesnastoletniego Donnarummę w Milanie i zepchnąć na boczny tor Diego Lopeza. Wystarczył jeden trening, by dzieciak z Primavery - jak to mawiają Włosi - skradł mu oko. Później był wywiad środowiskowy, rozmowa z rodzicami, sprawdzanie odporności psychicznej nastolatka i dyskusja z nim samym. Trzeba było jeszcze zburzyć mur niechęci Adriano Gallianiego i Silvio Berlusconiego, wysłuchać, że się kur*a oszalało, że chłopak jest za młody i można mu zrobić krzywdę. W przeddzień meczu z Sassuolo, który miał być debiutem Donnarummy, Berlusconi zadzwonił do Mihajlovicia i prosił, by się opamiętał. Ten postawił sprawę na ostrzu noża:
- Prezydencie, są tylko dwie opcje. Pan mnie zwalnia i jutro gra Diego. Pan mnie zostawia i do bramki wchodzi Gigio. Idę teraz poprowadzić trening. Proszę mi dać znać za dwie godziny, czy wciąż mam pracę.
Berlusconi odpuścił, ale odebrał tę sprawę osobiście. I mimo że Donnarumma dał radę, a Milan wygrał, zlekceważył swoją drużynę i poszedł po ostatnim gwizdku do szatni rywali, by porozmawiać z Eusebio Di Francesco. Mihajlović uśmiechnął się tylko gorzko i poczuł, że to jego koniec w Mediolanie. Największą spuścizną, jaką po sobie pozostawił, było udowodnienie światu, że szesnastoletni dzieciak o groźnym spojrzeniu i fenomenalnych warunkach fizycznych, jest nadzieją udręczonej klęskami włoskiej piłki. I nie ma powodów, by nie grał w seniorach.
EURO 2020 to był jego turniej. Bez wspaniałych parad z Austrią, Belgią i Hiszpanią, bez fantastycznych interwencji w seriach półfinałowych i finałowych jedenastek, Włosi wróciliby do domu z podkulonym ogonem. Bronił jak w transie. Jak Gianluigi Buffon w 2006 roku, kiedy Italia straciła dwa gole w turnieju, a spektakularne parady bramkarza Juventusu powstrzymały Niemców i Francuzów. Giorgio Chiellini w pomeczowym wywiadzie z reporterem telewizji “Sky" powiedział:
- To piękne, że pożegnaliśmy jednego Gigiego, a w jego miejsce wskoczył nowy. To sztafeta pokoleń, o jakiej mogliśmy tylko pomarzyć.
Chiellini był największym szczęściarzem tego turnieju. Rok temu by nie zagrał, bo leczył paskudną kontuzję kolana, która podłamuje młodych, a starszym kończy kariery. Strach zaglądał mu w oczy, przyszłość wisiała na więzadłach krzyżowych. Ale wrócił, bo zawsze wraca. Od lat, kiedy trzeba stawić czoła wyzwaniom, pokonać przeciwności losu, odnaleźć w sobie pasję i energię do zaczęcia od nowa, Giorgio jest gotowy. Krew leci, zęby wypadają z dziąseł, nos się łamie, a on robi swoje.
Jego osobowość cementowała tę drużynę, bo ma ten cholerny Giorgio w sobie coś magicznego. Zależy mu na tym, by każdy w jego otoczeniu czuł się dobrze. Emanuje dobrą energią. Jest przy tym szalenie wymagający wobec siebie i innych. Wie, kiedy trzeba być serio. Kiedy odpuścić, a kiedy przypier**lić. Tego kupić się nie da, wytrenować też. To trzeba przynieść w bagażu dwudziestoletnich doświadczeń piłkarskich. Może Bastian Schweinsteiger przegiął, pisząc, że nie ma współcześnie lepszych, środkowych obrońców od Chielliniego i Leonardo Bonucciego. Na tym turnieju nie było jednak pary rozumiejącej się lepiej. Wręcz bez słów.
Mieli Włosi podczas tego EURO jaja i charakter. Szczęście i wiarę. Francesco Acerbi nazwał tę drużynę „zespołem jednego centymetra". To piękne określenie. Jeden centymetr z Austrią. Jeden z Hiszpanią. Jeden z Anglią. Za każdym razem jeden w stronę Włochów. To był turniej niewielkich różnic i siły detali. Wyrównanego poziomu i cienkiej, czerwonej linii dzielącej zwycięzców od przegranych. Może dlatego nie wierzono w tę kadrę tak mocno jak w Anglii. Pisano na Półwyspie Apenińskim o radości z gry, dobrej zabawie i sukcesie, jakim już jest awans do finału. Oni pamiętali, że Juventus dwa razy przegrywał batalię o Champions League w 2015 i 2017 roku, docierając do finałowego meczu, Inter ulegał Sevilli w ostatecznej potyczce o Ligę Europy, a “Squadra Azzurra” była demolowana przez Hiszpanię w finale EURO 2012. Włosi zaczęli być nacją przegrywów. Stracili czar killerów, którzy jak pociągają za spust, to trafiąją.
Ten sukces to dzieło Roberto Manciniego, który nie przegrał z kadrą żadnego z trzydziestu czterech ostatnich meczów. Brzmi to niewiarygodnie, jeśli przypomnimy sobie skąd startował. To były mroki średniowiecza, zapaść totalna. Czas nihilizmu i braku nadziei. W kategoriach budowy drużyny od podstaw, bez przywiązania do nazwisk i przynależności klubowej, wykonał pracę, która w pale się nie mieści. To jak naciągana opowieść filmowa, w której bohater ląduje w rynsztoku, a po trzech latach zarządza wielką, międzynarodową korporacją, poznaje kobietę swojego życia, zakłada rodzinę i żyje długo i szczęśliwie.
Sztuką jest sięgnąć po tytuł na Starym Kontynencie, machając szabelką przed rywalami mocniejszymi personalnie, którzy z ławki wprowadzają wielkie gwiazdy. Nie czarujmy się - Roberto Mancini miał w porównaniu do selekcjonera Anglików marną głębię składu. Gdy wprowadzał Cristiante, Berardiego czy Bernardeschiego, Southgate mógł odpowiedzieć Rashfordem, Grealishem czy Sancho. To przepaść. Nieporównywalnie mniejszy potencjał od przeciwnika.
Jest to mistrzostwo Europy ciosem dla wszystkich malkontentów, zakładników swoich uprzedzeń i obsesji, którzy mają kompleks włoskiej piłki i żyją urojeniami. Jest też doskonałym przykładem na to, że jakość indywidualna nie zawsze koresponduje z jakością drużyny. Bo turniej wygrał zespół nienajmocniejszy personalnie i bez klasowego napastnika. Zespół, który z powodu kontuzji stracił siłę napędową w postaci lewego obrońcy, a z ławki rezerwowych był wzmacniany przez Federico Bernardeschiego. To mistrzostwo nie ma jednego bohatera. Jest triumfem drużyny, która nie była idealna i za to pokochali ją ludzie.