Reprezentacja Polski bezpłodna w ataku. Takiej bierności jak w Amsterdamie nie było od lat
Polska przegrała z Holandią 0:1 i pokazała dokładnie to, co prezentuje w spotkaniach z silnymi rywalami od dwóch lat. Przyzwoitą organizację gry w defensywie i niemoc w kreowaniu sytuacji bramkowych. Ofensywna niemoc Biało-Czerwonych osiągnęła w Amsterdamie apogeum. Tak źle z przodu nie było od lat.
W piątkowy wieczór prawdopodobnie dostaliśmy namiastkę przyszłorocznego spotkania mistrzostw Europy z Hiszpanami. Podopieczni Luisa Enrique byli w eliminacjach drużyną, która przygniatała przeciwników swoją wszechobecnością. Kradła piłkę dla siebie. Włączała tryb pełnej kontroli, o czym świadczy nieprawdopodobny średni procent jej posiadania w meczu:
Piłka nas parzy
Polska jest przeciwieństwem Hiszpanów czy naszych wczorajszych rywali - Holendrów. Piłka przy nodze nie jest naszym sprzymierzeńcem. Parzy. Staramy się oddać ją przeciwnikowi. Niestety w wielu spotkaniach - nie tylko z silnymi reprezentacjami jak Oranje, Włochy czy Portugalia - widać było, jak kreowanie akcji i stwarzanie sobie okazji bramkowych sprawia drużynie narodowej problem. Oprócz Izraela na PGE Narodowym, nie zdominowaliśmy właściwie żadnego przeciwnika. Szeroko pisaliśmy o tym TUTAJ.
Liczby nie pozostawiają złudzeń na znacznie dłuższym dystansie niż jeden mecz. Dlatego spotkanie w Amsterdamie nie było zaskoczeniem. Wręcz przeciwnie. Stało się dobitnym potwierdzeniem tez, które postawiliśmy w jeszcze przedmeczowej analizie. Polska gra brzydko, ale dość efektywnie. Na tyle skutecznie, że wystarczyło na wygranie grupy z Austrią. Ale czy wystarczy na awans do fazy pucharowej ME? Nie postawilibyśmy na to dużych pieniędzy.
Dziś wiemy to co przed pandemią. Jesteśmy nieprzyjemni w kontakcie. Męczymy rywali. Boksujemy się. Skrobiemy po kostkach. Jesteśmy solidnie zorganizowani z tyłu i wybiegani. Skutecznie, i za wszelką cenę, bronimy dostępu do bramki. Niestety taki styl oprócz przeciwników męczy także kibiców. Wręcz frustruje, bo grupa piłkarzy o dość wysokiej jakości, ma kłopoty z zawiązaniem kilku ciekawych akcji.
Dziś strasznie trudno rozpoznać, co jest naszą bronią w ofensywie. Zwłaszcza jeśli tak jak wczoraj wyciągniemy z drużyny Roberta Lewandowskiego. Rzucanie sloganów, że dobrze czujemy się w kontrze jest nieprawdziwe. Przeciwko Holandii nie wyprowadziliśmy ANI JEDNEJ takiej akcji. Co do ataku pozycyjnego już ustaliliśmy, że posiadanie piłki sprawia nam ogromny problem.
U Adama Nawałki też nie było cudów. Pressing, odbiór i szybki transport futbolówki do przodu. Najlepiej na skrzydło do Kamila Grosickiego. Jego duet z Lewandowskim wykręcił u poprzedniego selekcjonera kosmiczne wręcz liczby - 49 goli i 24 asysty. Teraz właściwie to partnerstwo, ani żadne inne, nie istnieje.
Faza defensywna
No dobrze, ale skupmy się na wczorajszym meczu. Zaczynając nieco od końca, czyli utraty bramki przez Biało-Czerwonych:
- W 61. minucie gospodarze zaskoczyli nas w pozornie niegroźnej sytuacji. Gdy głęboko, w okolicy pola karnego Wojciecha Szczęsnego, ustawionych było aż ośmiu piłkarzy w białych koszulkach. Kluczowy był moment zagapienia się Kamila Jóźwiaka, gdy Hans Hateboer wybiegł zza jego pleców. Piłkarz Lecha nie kontrolował pozycji swojego przeciwnika. Ruch ten kapitalnie dostrzegł Frenkie De Jong i rzucił piłkę za obronę. Linię wyraźnie złamał zaskoczony Bartosz Bereszyński.
- Hateboer nie kalkulował tylko jednym kontaktem starał się zgrać piłkę wzdłuż bramki. Wybrał najlepiej jak mógł. Blok Bereszyńskiego był nieskuteczny. Reszta polskiego zespołu okazała się spóźniona z interwencją. Jan Bednarek został sam z dwoma zawodnikami. Nie asekurował go Kamil Glik i Steven Bergwijn bez problemu skończył akcję.
Przegląd pola i technika dogrania De Jonga skruszyła naszą obronę. Być może inny zawodnik zepsułby to podanie, ale właśnie w takich momentach wychodzi jakość jednostki. Gdy Holendrom trudno było zaskoczyć naszą defensywę, pomocnik Barcelony wreszcie znalazł kod do złamania polskiego szyfru.
Choć Oranje mięli przytłaczającą przewagę (64 procent posiadania piłki), to jednak nie stworzyli sobie wielu stuprocentowych sytuacji. Zamykali nas na trzydziestym metrze przed bramką, ale dalej ciężko było im się przebić. To nie była Holandia w najwyższej formie. Oczywiście, kilka razy błysną Memphis Depay czy wychwalany już De Jong, ale sam pomysł na grę w defensywie nakreślony przez Brzęczka był skuteczny. Parkujemy autobus i bronimy jako kolektyw.
- Właściwie tak jak na obrazku poniżej Polacy wyglądali w fazie bez piłki przez całe spotkanie. Holendrzy przekraczali naszą połowę, a Biało-Czerwoni głęboko cofali się całym zespołem. Sebastian Szymański i Jóźwiak od razu schodzili pod bocznych obrońców asekurując ich pozycje. Praca skrzydłowych w obronie była pewnie kluczem do tego, że mecz zaczął pomocnik Lecha, a nie Grosicki, który gorzej broni i dość szybko kończy mu się paliwo. A wiadomo, co jest jego najsilniejszą bronią - szybkość.
Druga połowa, w której nie oddaliśmy ani jednego strzału, to już kompletne przejęcie kontroli nad meczem przez gospodarzy. Polacy byli zmęczeni bieganiem za piłką. Czekali na rywala na własnej połowie. Holendrzy zapraszali nas do wyjścia wyżej, ale my z tej propozycji nie korzystaliśmy. Przy dużym zagęszczeniu na małej przestrzeni bardzo trudno o grę w ataku pozycyjnym. Dlatego Oranje szukali rozwiązań za pomocą długich piłek. Tak zdobyli bramkę - najpierw przenosząc ciężar gry na lewą stronę, a potem oddając piłkę De Jongowi. I tak samo próbowali przy innej, chyba najgroźniejszej sytuacji, która nie skończyła się golem.
- Virgil Van Dijk długim podaniem ominął zagęszczoną strefę i „uruchomił” w ten sposób Depaya, który wyskoczył za plecy Glika.
- Dobrze zareagował Szczęsny, który wyszedł z bramki i ograniczył do minimum opcje skończenia akcji napastnikowi Olympique Lyon. Skończyło się na strachu.
Bezpłodni w ataku
Strategia, jaką przyjęła reprezentacja na to spotkanie to pełen minimalizm. Przez 90 minut Biało-Czerwoni stworzyli sobie dwie okazje podbramkowe. Oddali jeden celny strzał. Ale szukając pozytywów... Akcja po której uderzał Krzysztof Piątek powinna być przykładem, jak zagrażać tej klasy przeciwnikowi. Być powielana w Amsterdamie, co się nie udało, i w kolejnych meczach.
- Wszystko zaczęło się od Grzegorza Krychowiaka, który balansem ciała, bez przyjęcia piłki, zmienił kierunek akcji. Posłał futbolówkę na prawą stronę, gdzie było więcej miejsca, do Szymańskiego, ten oddał ją do Mateusza Klicha, który sprytnie podłączył ze skrzydła Tomasza Kędziorę. Bardzo dobry ruch bez piłki wykonał Piątek. Zamiast wbiegać w pole karne za Van Dijkiem, ustawił się na linii szesnastki. Lepiej byłoby chyba jednak uderzać po ziemi. Wystarczyły cztery szybkie podania, aby zaskoczyć rywala.
Niestety, w tym spotkaniu Polacy mieli ogromne problemy z wyjściem spod pressingu. Akcje z czterema celnymi podaniami były wyjątkiem. Średnio wymienialiśmy w jednej akcji tylko 3,5 podania - przy siedmiu Holendrów.
Łącznie wymieniliśmy 335 podań. O blisko połowę mniej niż przeciwnik (616). Skonstruowaliśmy jedynie dwadzieścia ataków pozycyjnych, oddając jeden strzał. Holendrzy 37. Dodatkowo rywale pozbawili nas groźnej broni - stałych fragmentów gry. W eliminacjach zdobyliśmy dzięki nim sześć goli - najwięcej w Europie. Wczoraj ani razu nie wykonywaliśmy rzutu wolnego. Cztery razy biliśmy piłkę z rzutu rożnego - bez zakończenia strzałem. Wykonaliśmy trzy razy mniej zagrań w ostatnią tercję boiska (23), co odbiło się liczbie dośrodkowań. Takich celnych zagrań mieliśmy tylko dwa.
Porównaliśmy ofensywne statystyki ze wszystkich dotychczasowych meczów pod wodzą Jerzego Brzęczka. Prawdopodobieństwo sukcesu, bez oddawania strzałów na bramkę, było minimalne. Polska wykręciła współczynnik xG (gole oczekiwane) na poziomie 0,17.
W żadnym innym spotkaniu nie zagrażaliśmy rywalowi tak rzadko. W ostatnich pięciu latach próżno szukać meczu, w którym oddalibyśmy tylko dwa strzały. Najgorszy wynik to sześć - rok temu na wyjeździe przeciwko Macedonii.
Mecz z Holandią był zdecydowanie najgorszym w fazie ofensywnej za kadencji Jerzego Brzęczka. Dlaczego przegraliśmy? Wystarczył jeden błąd. Najważniejsze pytanie to, dlaczego nawet nie spróbowaliśmy wygrać? Od początku nastawienie mentalne skierowane było na jednowymiarowe granie. Schować się za podwójną gardą. Może nas nie trafią. Bezbramkowy remis byłby w tym meczu najwyższym sukcesem.