Przyjechał do Polski i wciągnął ligę nosem. "Legionista do końca życia", choć grał… w Wiśle Kraków

Przyjechał do Polski i wciągnął ligę nosem. "Legionista do końca życia", choć grał… w Wiśle Kraków
youtube
Kibicował Crvenej Zveździe, ale trafił do Partizana Belgrad. Był oddaną klubowi gwiazdą Legii, by po latach podpisać kontrakt z Wisłą Kraków. Choć w karierze Stanko Svitlicy nie brakowało sprzeczności, to na zdobywaniu bramek znał się jak mało kto. W koszulce z “eLką” na piersi grał jak natchniony i został pierwszym w historii ligi obcokrajowcem z tytułem króla strzelców. A jego czas w Warszawie najlepiej podsumowuje słynna przyśpiewka: “Stanko Svitlica, kocha Cię cała stolica”
Zanim serbski napastnik został pokochany nad Wisłą, przeszedł krętą drogą, która wcale nie musiała prowadzić do polskiej ligi. Kontrakt z Legią podpisał w wieku 24 lat, jako piłkarz powoli ukształtowany, ale głodny futbolowych wrażeń i sukcesów. Wyjazd do Warszawy był dla niego trzecim podejściem do gry poza Serbią. Poprzednie dwie próby zakończyły się fiaskiem. Jak nic pasuje do Stanko powiedzenie - do trzech razy sztuka.
Dalsza część tekstu pod wideo

Trudne początki

Pierwsze piłkarskie kroki stawiał w serbskim klubie Bačka Palanka. Wyróżniał się wśród rówieśników na szczeblu juniorskim. Nie mogło być inaczej, jeśli w osiemnastym roku życia zainteresowały się nim dwie belgradzkie potęgi, ligowi dominatorzy - Crvena Zvezda i Partizan. - Cała moja rodzina zawsze dopingowała Crvenę Zvezdę i ja nie zamierzam się wyłamywać - opowiadał po latach, już po przyjeździe do Polski. A jednak w 1994 r. trafił do jej największego rywala. Oferta Partizana była najbardziej korzystna finansowo dla ówczesnego klubu.
Svitlica podpisał kontrakt z ekipą “Grobari”, ale kariery tam nie zrobił. W najwyższej lidze zagrał w jej barwach zaledwie jedno spotkanie przez dwa lata. Bramki nie zdobył, za to mógł sobie dopisać do dorobku mistrzostwo kraju.
Receptą na regularną grę miały okazać się przenosiny do FK Čukarički - zespołu, który wprawdzie nie miał szans rywalizować z hegemonami z Belgradu, jednak występował w tamtym czasie nawet w Pucharze Intertoto. Stanko spędził tam jedną rundę pod okiem trenera Dragomira Okuki, który odegrał w jego przygodzie z piłką kluczową rolę. Cztery gole w czternastu spotkaniach wystarczyły, by zapracować na wymarzony transfer zagraniczny. Wyjazd do Le Mans był jednak kompletną klapą i po pół roku napastnik z podkulonym ogonem wrócił do ojczyzny. We Francji nie zdobył ani jednej bramki.
Problemy ze skutecznością nie ustępowały, ale pomimo tego dwa lata później znów spróbował sił poza Serbią. W greckim Ethnikosie szło mu niewiele lepiej niż w Le Mans. Grał regularnie, lecz do siatki trafił zaledwie raz. Jak zatem napastnik, który miał kłopot z opanowaniem najbardziej podstawowej dla snajpera czynności, zapracował w 2003 r. na miano najlepszego strzelca polskiej pierwszej ligi? Milowy krok w słusznym kierunku wykonał w sezonie 2000/01. Po nieudanym epizodzie w Grecji znów pojawił się w FK Čukarički. Tam udowodnił swoją wartość. Nastąpiło wyczekiwane zwolnienie blokady w postaci trzynastu goli w całym sezonie ligowym. Pokazał się ze znakomitej strony i mógł przebierać w ofertach. Długo się nie zastanawiał.

Kocha Cię cała stolica

Dragomir Okuka nie musiał przesadnie namawiać swojego starego znajomego na podpisanie kontraktu z Legią Warszawa. Stanko na tyle cenił trenera, że określał go jako najlepszego szkoleniowca na świecie i bez wahania dołączył do prowadzonego przez niego zespołu. W debiucie na wyjeździe przeciwko Śląskowi Wrocław zanotował falstart, ale szybko przedstawił się stołecznym kibicom. Pierwszy mecz na Łazienkowskiej okrasił pięknym golem z rzutu wolnego.
W następnej kolejce dołożył dwa gole ze Stomilem Olsztyn i błyskawicznie zyskał uznanie sympatyków “Wojskowych”. Był zawodnikiem charakterystycznym - ani nie cechował się przesadną szybkością, ani nie należał do wirtuozów technicznych. Powierzone mu obowiązki spełniał jednak bez zarzutu. Po prostu imponował skutecznością, choć miał momenty “zacięcia”. W pierwszym sezonie w Warszawie wraz z Cezarym Kucharskim stanowił o sile ataku Legii, która biła się o mistrzostwo Polski z Wisłą Kraków. I czyniła to skutecznie. Svitlica dołożył do tytułu siedem pokaźnych cegiełek, w tym tę najważniejszą. Trafił do siatki w bezpośrednim meczu z “Białą Gwiazdą”, co finalnie miało niebagatelne znaczenie przy końcowych rozstrzygnięciach. Stołeczni na koniec rozgrywek wyprzedzili rywala z Małopolskim o zaledwie jeden punkt.
- Pełny stadion, boisko rywala, 0:1 od drugiej minuty i w 69. minucie wyrównanie na wagę mistrzostwa. To trzeba przeżyć - mówił kilkanaście lat później “Przeglądowi Sportowemu” bohater tamtego meczu.
“Mistrzowski” rok stanowił dla Serba preludium do koncertu, jaki zagrał na polskich boiskach w ciągu następnych dwunastu miesięcy. Osoby, które lata wcześniej oglądały jego niemoc w różnych zespołach, mogły przecierać oczy ze zdumienia. Svitlica pakował bramkę za bramkę, był regularny jak najlepszy i najdroższy szwajcarski zegarek. Zdawało się, że nie ma dla niego limitu. Zawsze wiedział, w którym miejscu na boisku się znaleźć i jak skutecznie wykończyć akcję. Wszystko mu przychodziło z taką łatwością, jakby wybrał w popularnej grze tryb amatorski i z łatwością dawał się we znaki kolejnym rywalom.
W ówczesnej I lidze wykręcił średnią bliską ideału. W 29 rozegranych spotkaniach zdobył 24 gole i mógł cieszyć się z korony króla strzelców jako pierwszy piłkarz zagraniczny w jej historii. A konkurencja była wyjątkowo mocna: Maciej Żurawski strzelił 22 bramki, Marcin Kuźba i Andrzej Niedzielan po 21. Największe show Stanko zafundował kibicom przeciwko KSZO. Legia wygrała 6:0, a serbski łowca goli popisał się hat-trickiem.
O jego skuteczność na arenie międzynarodowej stołeczni fani też nie musieli się martwić. Svitlica świetnie spisał się szczególnie w dwumeczu Pucharu UEFA z Utrechtem (7:2), który zakończył z dwoma trafieniami. Pokonał też golkipera Schalke w pechowo przegranym przez legionistów spotkaniu (2:3) na własnym terenie, decydującym w kontekście awansu do kolejnej rundy. Co ciekawe, Serb wpisał się na listę strzelców z jedenastu metrów, po faulu popełnionym na Dariuszu Dudku przez… Tomasza Hajtę. W lidze zaś “Wojskowi” zaprzepaścili szansę na ligowe podium i zakończyli rozgrywki na czwartej pozycji, w efekcie czego Łazienkowską opuścił Dragomir Okuka.

Odszedł, bo musiał

Pół roku później w ślady swojego mentora poszedł Stanko. Bynajmniej nie z powodu słabej dyspozycji strzeleckiej. Co to, to nie. Dalej był zmorą obrońców i golkiperów rywali. Jesienią 2003 r. zdobył dziewięć goli w lidze i dołożył do tego dwa w Pucharze Polski. W normalnych okolicznościach nie opuściłby Warszawy. Szkopuł w tym, że Legia borykała się z kłopotami finansowymi. Idol trybun przeniósł się do Hannoveru 96 - Niemcy zapłacili za niego 200 tys. euro. Svitlica ze łzami w oczach pożegnał się z klubem, w barwach którego zdobył przez dwa i pół roku ponad pięćdziesiąt goli.
- Żałowałem, że muszę odejść do Hannoveru, ale nie było innego wyjścia. Klub miał kłopoty finansowe, przez rok graliśmy za darmo. Nikt nie patrzył na pieniądze. Do dziś jestem dumny z tamtej drużyny - wspominał w “Przeglądzie”.
Debiut w Bundeslidze miał bardzo obiecujący, bo na dzień dobry przywitał się z kibicami trafieniem przeciwko Bayernowi Monachium. Im dalej w las, tym jednak gorzej. Zakończył przygodę z Hannoverem na trzech spotkaniach i przeniósł się szczebel niżej, do LR Ahlen. Dopóki nie doznał poważnej kontuzji, znów błyszczał skutecznością, a gdy leczył uraz, jego zespół spadł z ligi. Przygoda w Niemczech dobiegła końca, i jak mówił sam napastnik, uważa ją za nieudaną. Nie takie były plany.

Kierunek... Kraków

Svitlica nie miał też na pewno zamiaru przenosin do… Wisły Kraków. A jednak podpisał umowę z “Białą Gwiazdą”, którą trenował, a jakżeby inaczej, Dragomir Okuka. Szkoleniowiec trzeci raz wyciągnął pomocną dłoń do ulubionego podopiecznego, który najpierw szukał szansy na powrót do Legii, lecz nie spotkał się ze zainteresowaniem ze strony klubu.
- Do Warszawy przyszedłbym piechotą, ale mnie nie chcieli. To nie moja wina, że nie wróciłem, tylko działaczy. Trener Dariusz Wdowczyk był na tak, ale zaprotestowały dwie inne osoby. Nie wierzyłem, że klub, w którym zostawiłem serce, nie chce podać mi ręki. (...) W Wiśle wiedzieli, że kocham Legię, ale się szanowaliśmy - mówił Serb na łamach “Przeglądu”.
W grodzie Kraka nie rozwinął jednak skrzydeł. Jak sam zapewniał, nie był odpowiednio przygotowany do sezonu i szybko doznał kolejnej kontuzji. Po chwili z Reymonta pogoniono trenera Okukę, A Svitlica nie miał czego tam szukać. Kto wie, co by było gdyby w 2006 r. jednak trafił do Legii? W Warszawie z pewnością tęsknili za takimi sprytnymi, niesamowitymi bramkami, jak choćby ta przeciwko Valencii z listopada 2001 r. Bez dwóch zdań.
***
Svitlicę w Warszawie dobrze wspominają do dzisiaj, a on sam nie ukrywa, że jest na bieżąco ze wszystkim, co dzieje się w Legii. Chętnie wypowiadał się na temat problemów klubu z Ricardo Sa Pinto, podkreślał też wsparcie dla trenera Aleksandara Vukovicia. W rozmowie z Piotrem Kamienieckim z “TVP Sport” poinformował, że był bliski powrotu do stolicy w roli… skauta na rejon bałkański. Do oficjalnej współpracy jednak nie doszło. Dziś Svitlica, który kończył karierę w lidze serbskiej, pracuje jako dyrektor sportowy w OFK Bačka Palanka. Dokładnie tam, gdzie stawiał pierwsze futbolowe kroki na przełomie lat 80. i 90. Jak sam zapewnia, w jego sercu zawsze będzie miejsce dla “eLki”.
- Jestem legionistą i do końca życia tak właśnie będzie. Moje dziecko urodziło się w Warszawie, a sam czuję się mocno związany z klubem i miastem. Mogę wręcz powiedzieć, że jestem pół Serbem, a pół Polakiem. Zawsze potrafiłem porozumieć się z ludźmi w Warszawie. Każdy wie, że byłem normalnym gościem, który z każdym porozmawiał i mógł wspólnie wypić kawę - mówił w zeszłym roku w rozmowie z portalem “legia.net”.
Kibice Legii chyba się zgodzą, że jest to miłość obustronna. Nawet pomimo krótkiego epizodu w Wiśle Kraków. A polska piłka zawsze powinna z estymą pamiętać o napastnikach, którzy mieli tak niebywałego “nosa” do zdobywania goli. Takich jak Stanko Svitlica.
Mateusz Hawrot

Przeczytaj również