Krajobraz po „wojnie domowej” w Valencii. Czołowa ekipa z La Liga porządkuje bałagan po zwolnieniu Marcelino

Krajobraz po „wojnie domowej” w Valencii. Czy ktoś uporządkuje bałagan na Mestalla?
CapturaSport / shutterstock.com
Jeśli uważasz, że odnosisz wielkie sukcesy w klubie, zdobywasz wyniki ponad stan i w związku z tym twoja praca jest niezagrożona… cóż, chyba nie masz czego szukać na obiektach Mestalla. Tam na porządku dziennym są nieporozumienia, kłótnie, a w końcu otwarte konflikty. Ostatnią ofiarą został szanowany trener Marcelino. Jak do tego doszło i co się teraz będzie działo w Valencii?
„Kiedy piłka wpada do bramki, zmienia się wszystko” – mawia prezes „Nietoperzy” Anil Murthy. Można z niego dworować, ale i tym razem miał rację. We wtorkowy wieczór na Stamford Bridge ulubieniec hiszpańskich kibiców Dani Parejo ustawia piłkę do rzutu wolnego. W polu karnym odnajduje Rodrigo, ten z woleja pokonuje bramkarza „The Blues”. Momentalnie na twarzach gości pojawia się coś, czego nie widziano u nich przez sześć ostatnich dni. To uśmiech.
Dalsza część tekstu pod wideo
Sześć dni wcześniej zarząd Valencii zwolnił Marcelino, człowieka, który poprowadził „Los Ches” do zwycięstwa w Pucharze Króla, zdobywając pierwszy tytuł dla klubu od jedenastu lat. Przejmował ekipę po dwóch katastrofalnych sezonach (dwukrotnie zajmowali 14. miejsce) i po siedmiu trenerach niepotrafiących stworzyć z indywidualności kolektywu.
On potrafił. I kolejne dwa lata kończył w pierwszej czwórce. Coś, czego ostatni raz dokonał Rafa Benitez, ale to było 19 lat temu… I nagle, po czterech kolejkach nowego sezonu, Marcelino wyleciał na bruk. Sportowego powodu tej decyzji nie znaleziono i nawet nie próbowano znajdować.

Transferowa indolencja

Myślał o wielkiej Valencii. Chciał sprowadzić Denisa Suareza i Rafinhę, dwóch graczy, z którymi współpracował w przeszłości, ale obaj zdecydowali się wrócić do Vigo. Tymczasem Rodrigo, jeden z piłkarzy, który dokonał największego postępu pod skrzydłami Marcelino, spędził lato z dala od przygotowań grupy do sezonu, bo prowadził zaawansowane rozmowy z Atletico Madryt.
„Klub powiedział mi, że Rafinha nie przyjedzie, a skład nie ma żadnej głębi” – skarżył się na konferencjach prasowych Marcelino. „Jeśli Rodrigo odejdzie, będziemy musieli zmienić nasze cele. Widzimy inwestycje poczynione przez Sevillę i Betis. Jeśli niczego nie zmienimy, ten sezon będzie wyjątkowo trudny” – prorokował.
I chociaż Rodrigo ostatecznie został, jedynym dodatkowym zawodnikiem, którego zdołała pozyskać Valencia, był 20-letni Thierry Correia ze Sportingu. Nawet wtedy umowa została sporządzona w reakcji na poważną kontuzję prawego obrońcy Cristiano Picciniego. Odkąd zresztą sprzedano Joao Cancelo do Juventusu w 2018 roku, „Nietoperze” pilnie potrzebowały wzmocnienia na tej pozycji. To dobitny przykład, gdy Marcelino był sfrustrowany polityką transferową klubu. Frustracja przerodziła się w krytykę, a krytyka w jego zwolnienie.

Kto uruchomił zapadnię?

Wszyscy wiedzieli, że człowiekiem, który podjął tę przedziwną decyzję, nie był dyrektor generalny Mateu Alemany, ani nawet prezes Anil Murthy. Kciuka w dół pokazał singapurski właściciel Peter Lim. On też wskazał na następcę – nowym szkoleniowcem został Albert Celades. Sam nie był niczemu winny. Nikt nie świętował jego przybycia w roli nowego coacha, a i on niespecjalnie się cieszył. Był jedynie posłańcem złej wiadomości. Nie obiecywał też niczego nowego: nie mógł zostać nowym Marcelino.
Po pierwszym meczu pod wodzą nowego trenera, przegranym dotkliwie z Barceloną 2:5, nikt nie chciał towarzyszyć Celadesowi na konferencji prasowej. Piłkarze w taki sposób zaprotestowali przeciw zwolnieniu lubianego trenera. Zresztą… co mogli powiedzieć? Każde zdanie, każde słowo jeszcze dolałoby oliwy do ognia. Zamiast tego zdecydowano się na „ciche oświadczenie”, bez wyjaśnień, z głównym przesłaniem, z hiszpańska brzmiącym „es lo que hay” – „jest jak jest”. Z właścicielem się nie wygra.
W środku tygodnia sytuacja się powtórzyła. Tym razem przyszła szczęśliwa wygrana, ale na konferencji znów świeciły puste krzesełka. Przemówił natomiast Murthy, który prosił, by pytać jedynie o „sprawy dotyczące piłki nożnej”. Powiedział też, że latem doszło do „istotnych rzeczy”, a całą winę ponosi tzw. kolorowa prasa w Hiszpanii, szukająca skandali. Prosta i najłatwiejsza sztuczka każdego prezesa. Znaleźć zewnętrznego wroga.

Cichy protest

Na teraz liczył się tylko wynik. Powrót na zwycięską ścieżkę. A Valencia po blamażu na Camp Nou, pokonała arcytrudnego przeciwnika w niebieskim gnieździe na Stamford Bridge. Całkiem nieoczekiwany początek kampanii w Lidze Mistrzów. Były uśmiechy, a później też i słowa. Kapitan Dani Parejo przerwał milczenie i przemawiając za całą drużynę, dyplomatycznie stwierdził, że chciałby, aby wróciła „atmosfera szczęścia”.
O ile na boisku udało się zapanować nad bałaganem, o tyle na szczeblu klubowym – wciąż panuje chaos. Mówi się, że właściciel nie miał zaufania do całego pionu sportowego i Marcelino nie jest ostatnią osobą, która pożegna się z Valencią. Futbol niczego nie wyjaśnił, nikt nie zakwestionował wyników i rzeczywistości boiskowej. A jednak, znalazł się powód na pozbycie się szanowanego szkoleniowca, choć niewielu się spodziewa, że zostanie on podany do publicznej wiadomości.
W świadomości kibiców dochodziły pewne głosy. Wielu uważa, że Marcelino zbyt często na łamach prasy rzucał wyzwania właścicielom, szczególnie w kwestii przeprowadzania transferów, budowania składu. Nie byłoby przesadą stwierdzić, że wręcz zachęcał ich do jego zwolnienia. Skutecznie. Tak się w istocie wydarzyło.

Na linii trener-szef

W powietrzu czuć było unoszący się kurz codziennej walki. O władzę? Marcelino i Lim dążyli do zagarniania jak największej ilości wpływów. Wygrana w Pucharze Króla, awans do Ligi Mistrzów – to wszystko było pokazywane jako sukces trenera, nie całego klubu. Dużą rolę odegrała geografia. Właściciel siedział w Singapurze, Marcelino, jego sztab i piłkarze – w Walencji.
To było łatwe do skonsumowania dla fanów i mediów. Dla człowieka, który zainwestował miliony w przedsięwzięcie – mogło być bolesne. Lim widział niesubordynację, otwarte zaproszenie do wojny, więc do niej przystąpił. Nie chciał narazić swojego autorytetu, zatem pozbył się niesubordynowanego szkoleniowca.
Kiedy to zrobił, szybko zauważył, że większość stanęła po stronie Marcelino. On sam ma niewielu sojuszników, ale najważniejsze pozostało – władza. Gracze przemówili, a potem znowu zamilkli. Okno transferowe się zamknęło, piłkarze nigdzie nie mogą odejść, utknęli przynajmniej do zimy.
Reagowali wściekle, ale nie byli w stanie powiedzieć więcej, w sumie też dla własnego dobra. Chcieli wyjaśnień, ale też chcieli dalej grać w piłkę. Przecież właśnie po to to robią: dla meczów, dla rywalizacji. I, tak jak mówił Murthy, „piłka wpadła do bramki”. Nie wszystko się zmieniło, ale Valencia, chociaż z poważnymi ranami, dalej będzie istnieć.
Tobiasz Kubocz

Przeczytaj również