Zidane? Chłopak w śmiesznych, kolorowych skarpetkach. "To największa metamorfoza, jaką zobaczyłem w życiu"
- To największa metamorfoza, jaką zobaczyłem w życiu. Od milczącego chłopaka z wykałaczką w ustach, śmiesznych, kolorowych skarpetkach i wyglądzie Johnny’ego Stecchino po trenera najważniejszego klubu na świecie.
Zinedine Zidane zadziwił wszystkich, nawet Luciano Moggiego, który ćwierć wieku temu uparł się, by kupić go do Juventusu, a później za górę pieniędzy odsprzedał Realowi Madryt. W sobotę Francuz poprowadzi “Królewskich” w kluczowym meczu sezonu z Barceloną. Transmisja od 20:50 w ELEVEN SPORTS 1. Studio od 18:00.
To była przyjemność, choć czułem się jakbym przez dwie godziny rozmawiał z diabłem. Luciano Moggi całe życie kręcił, knuł i naginał prawo do własnych korzyści, ale był przy tym niesłychanie skuteczny i miał nosa do transferów. W 1996 roku zobaczył Zinedine’a Zidane’a w meczu Girondins Bordeaux - AC Milan i wiedział już, że musi go mieć u siebie. To był czas, kiedy Jack Walker, właściciel Blackburn Rover mawiał: “Po co nam Zidane, skoro mamy w drużynie Tima Sherwooda”, a Silvio Berlusconi i Adriano Galliani zachłysnęli się wizją sprowadzenia Christophe’a Dugarry’ego. Towarzysza “Zizou” z Bordeaux, a później największego przyjaciela w życiu. To o nim Patrice Evra w ramach odwetu za nazwanie go pajacem po latach powie pogardliwie: - Dugarry? To jedyny gość na świecie, który zna liczbę włosów łonowych na jajach Zidane’a.
Moggi z typowym dla siebie, szelmowskim uśmiechem powiedział mi: - Zawsze kiedy spotykałem się z przedstawicielami Milanu, Berlusconi szydził z Gallianiego: “Ty wydałeś fortunę na Dugarry’ego, który okazał się katastrofą, a Moggi nie dość, że wyciągnął Zidane’a za półdarmo to jeszcze sprzedał go Realowi za górę złota. Wytłumacz mi, drogi Adriano, jak można to było tak spieprzyć?”
To Juventus zmienił życie Francuza, a Marcello Lippi odcisnął piętno na jego późniejszej karierze trenerskiej. Didier Deschamps i Zidane nigdy nie ukrywali, że gdyby nie Włochy, nie zostaliby tak świetnymi piłkarzami, a później nie przeszli na ławkę, która da im adrenalinę, prestiż i sukcesy. Zidane przed transferem do “Juve” był nieogarniętym, zamkniętym w sobie chłopcem, dziwnie się ubierał, nie wiedział co to dobre maniery i taktyka.
- Wziąłem go kiedyś na bok i powiedziałem: “Drogi Zizou, nie możesz tak wyglądać. To jest Juventus. Musisz być schludny, elegancki i zdyscyplinowany”. Przytaknął i się dostosował. Umiał słuchać - powiedział mi Moggi.
Uważał się za piłkarza ulicznego. Była taka scena, która zmroziła Marcello Lippiego. Późny wieczór w środku tygodnia, Turyn, Piazza Carlo Alberto. Grupa kilku przyjaciół kopie piłkę i krzyczy do siebie coś po francusku. Trener “Juve” zbliża się do nich i widzi Zidane’a bez butów. Krzyczy: - Zwariowałeś? Przecież możesz zrobić sobie krzywdę.
- Nic się nie martw, Mister. Wszystko pod kontrolą. To moi znajomi z dzieciństwa.
Mistrz świata, najbardziej rozpoznawalny piłkarz swojego pokolenia, w otoczeniu algierskich przyjaciół gra w dziadka przed północą. Żona Veronique oklaskuje ich jak największa fanka. Przyznacie, że to piękna scena.
Bez Veronique by się nie udało!
Spotykają się po raz pierwszy na stołówce w 1989 roku. On ma 17 lat i kopię piłkę w AS Cannes. Ona jest rok starsza i chodzi na zajęcia taneczne w szkole imienia Roselli Hightower. Jest piękna, utalentowana i mądra.
On powie po latach: - Zakochałem się od pierwszego wejrzenia. Wyskoczyłbym z ostatniego piętra tamtego budynku, byleby tylko zwróciła na mnie uwagę.
Ona z ironią oświadczy: - Gdybym wiedziała, że stanie się gwiazdą, unikałabym go jak ognia.
W 2006 roku Zinedine Zidane w wywiadzie podsumowującym swoją karierę odpowie francuskiemu dziennikarzowi na kilka intymnych pytań. Zada też swoje:
- Masz rodzinę? Nie? Pomyśl o tym. Pamiętaj, nigdy nie jest za późno na żonę i dzieci. Mówię ci to głowa sześcioosobowej, szczęśliwej rodziny.
Bez Veronique Zinedine nie byłby tym, kim jest. Tak mówią wszyscy, którzy go znają. A jest ich niewielu. Pobierają się 28 maja 1994 roku. On jest już "Zizou". Trener Rolland Courbis, który wymyślił tę ksywkę, pojawia się na weselu i szepcze mu do ucha:
- Z taką kobietą dojdziesz daleko. Tylko tego nie spier**l.
Veronique poświęca się rodzinie i karierze męża. Rezygnuje ze swoich ambicji tanecznych i kariery naukowej. Dokonuje - ze swojej perspektywy - najbardziej racjonalnego wyboru. Idzie tam, gdzie jej mąż. Będzie mu towarzyszyć na każdym kroku, w chwilach chwały i klęsk. Stworzy bezpieczny azyl w domu, uchroni przed hienami czającymi się dookoła. Zbuduje równowagę w szalonym świecie.
I wybaczy mu zdrady, bo Zidane to nie jest postać ze spiżu.
W 2001 roku przekona go, by zaakceptował ofertę Realu Madryt. Powie, że jest zmęczona Turynem, że przeprowadzka do jej ukochanej Hiszpanii to najlepsze rozwiązanie dla rodziny i jego kariery. Porzuci zimny Piemont na rzecz słonecznego Madrytu.
Veronique Zidane nigdy nie miała celebryckich ambicji. Nie była próżna. Nie wyszła z cienia męża nawet w rozdmuchanej medialnie do granic możliwości erze galacticos. Stanowiła najjaskrawsze przeciwieństwo Victorii Beckham. Niedostępna dla dziennikarzy. Owiana tajemniczością. Miała gigantyczną potrzebę prywatności. Jeśli organizowała kolację dla rodziny w restauracji, w której nie zapewniono im spokoju, nigdy do niej nie wracała.
W 2006 roku po zakończeniu kariery przez "Zizou" powiedziała:
- Poznałam go jak jeszcze nie był pełnoletni. Nikt nie zadawał sobie sprawy, kim stanie się w ciągu kilkunastu lat. Pokochałam go jako człowieka. Nikt nie może zarzucić mi, że wyszłam za niego z innych pobudek.
Podczas oszałamiającej kariery piłkarskiej Zidane'a Veronique miała świetny zmysł do wyłapywania fałszywych ludzi, którzy pojawiają się w otoczeniu jej męża. Była bardzo nieufna i krytyczna. Przeżyła z nim największe turbulencje. I zawsze była po jego stronie.
Jest, bo to się nie zmienia.
Kiedy kończył karierę w 2006 roku, była przygotowana. Wiedziała, że musi wypełnić pustkę powstałą po piłce. Zabrała go więc na zajęcia z Bikram Yogi i tak rozbudziła w nim nową pasję. W temperaturze 40,6 stopni Celsjusza. Przekonywała go, by nie odmawiał Florentino Perezowi i spróbował swoich sił w trenerce.
W 2001 roku, kiedy jej mąż został zaprezentowany światu jako nowy zawodnik Realu Madryt, nie wyszła z nim na scenę. Czuła się przytłoczona. Wolała siedzieć z tyłu.
4 stycznia 2016 r., kiedy przejmował stery nad pogrążoną w kryzysie drużyną, dumnie pozowała fotoreporterom wraz z synami. Uważała, że po piętnastu latach powinna to zrobić.
Ich największym wyzwaniem było stworzenie dzieciom normalnych warunków do rozwoju w atmosferze obłędu wokół ojca. Podjęli więc decyzję, że będą nosiły nazwisko Fernandez (po matce, jako pierwsze) i pójdą do publicznej szkoły. “Zizou” w prywatnej rozmowie z Alfredo Di Stefano powie kiedyś: - Boję się, że wyrosną na kretynów i że ja będę temu winien przez swoją sławę, pieniądze i rozpoznawalność.
W 2012 roku, kiedy syn Enzo zdecyduje się na karierę piłkarską, Zinedine i Veronique przyjdą do dyrektora szkoły Pierre Mondoloniego i poproszą o zwolnienie z zajęć wychowania fizycznego. Zapytają, czy jest to możliwe - skoro będzie trenował w klubie - i zgodne z prawem.
Zapytają. Bez poczucia wyższości.
Jako wzory do naśladowania będą przedstawiać im dziadków. Na urodziny będą kupować im niedrogie prezenty. Nie pozwolą im czuć się lepiej, tylko dlatego, że mają znanego ojca.
Trzeba coś robić!
Ta jego trenerska kariera, której nikt, nawet on sam, nie był w stanie przewidzieć, zaczęła się na tarasie hotelu Royal d’Evian w 1999 roku. Franck Riboud, prezes grupy „Danone”, zapytał go:
- Co będziesz robił, gdy skończysz grać? - Nic - odpowiedział Zidane. - To tak nie działa. Nie możesz po prostu nic nie robić. To będzie demoralizujące, choćby dla twoich dzieci.
“Zizou” spojrzał wtedy z zaciekawieniem na Riboud i zaczęli dyskutować o przyszłości. Tak narodził się młodzieżowy „Danone Cup”, którego został ambasadorem. Tego dnia mężczyzna wychowany na marsylskich ulicach o szemranej reputacji, gdzie myślisz tylko o tym, by przeżyć kolejną dobę, zaczął poważnie zastanawiać się nad swoją przyszłością. Siedem lat przed zakończeniem kariery.
Oglądałem ostatnio reportaż wyemitowany we francuskiej telewizji „Stade 2” na temat sław piłki, które studiują w Centrum Prawa i Ekonomii Sportu na Uniwersytecie w Limoges. Zinedine Zidane spędził tam dwa lata. Kamera towarzyszyła mu przez siedem dni. Profesor Jean-Pierre Karaquillo mówi:
- Podchodziłem sceptycznie do jego zgłoszenia. Został tu wysłany przez Real Madryt, bo Florentino Perez chce go kompleksowo przygotować do pracy w najważniejszym klubie na świecie. Podczas naszego pierwszego spotkania trochę go prowokowałem. Powiedziałem, że jest gwiazdą, że może być roszczeniowy i z tego powodu mam obawy. Zareagował spokojnie: “Jestem niewykształcony, bo rzuciłem szkołę dla piłki. Mam braki i muszę to nadrobić. Potrzebuję waszej pomocy”.
Karaquillo jest w tym reportażu pytany przez dziennikarzy czy to możliwe, by nadrobić stracony czas. Odpowiada:
- We Francji mamy kult dyplomów i CV. Doświadczenie życiowe i przeszłość piłkarska “Zizou” były wspaniałym fundamentem, nie gorszym od tytułów naukowych innych ludzi. Mówiłem mu: “Siedział tu Jean-Claude Killy, nasz wybitny olimpijczyk, który został później dyrektorem Coca-Coli i członkiem MKOL. Był na tym samym kursie co ty. Niech cię to zmotywuje!”
To na tym dwuletnim kursie Zidane dowiedział się, jak najważniejsi menedżerowie na świecie zarządzają zasobami ludzkimi w gigantycznych korporacjach. Wielokrotnie później odwoływał się do tych pojęć na konferencjach prasowych. Do zawodu trenera był znakomicie przygotowany z każdej strony. Miał więc w CV wspaniały bagaż doświadczeń piłkarskich, niezły trenerskich, rok samodzielnej pracy z Castillą i dwuletni kurs menedżerski w Limoges. Porównajcie ten kapitał z takim Andreą Pirlo, który został bezmyślnie rzucony na głęboką wodę przez kompleksowego przygotowania do zawodu. Przepaść? Ano przepaść.
W sobotnim klasyku obie drużyny poprowadzą byli piłkarze, którzy w trakcie swoich wspaniałych karier nie planowali przyszłości na ławce. Kiedy Ronald Koeman mówił sobie dość i żegnał się z boiskiem, nie ogłaszał światu, że idzie w trenowanie. Wyjechał na kilkumiesięczne wakacje i nagabywany przez Guusa Hiddinka dołączył do jego sztabu przed mundialem w 1998 roku. Podchodził do tego sceptycznie, na zasadzie: dobra, spróbuję, nic mnie to przecież nie kosztuje.
Złapał bakcyla niemal od razu. Jak mawiał Franck Riboud: - Nie wolno nic nie robić. To demoralizujące.
Pamiętajcie o tym wszyscy piłkarze, którzy czytacie ten tekst i marzycie o emeryturze w wieku 38 lat!
Na „El Clasico” zapraszam do Eleven Sports. Studio ze stadionu Alfredo Di Stefano od godziny 18:00. W nim rozmowy z Arrigo Sacchi, Yayą Toure, Edmilsonem czy Fernando Hierro.