Autobus na Camp Nou, wielki Čech, odrodzenie Drogby. Tak Chelsea FC wbrew logice sięgnęła po Ligę Mistrzów
Podobno szczęście sprzyja lepszym, jak głosi polskie porzekadło. Z drugiej strony, tak zwykł mawiać Balzac, prawdziwe szczęście jest rzeczą wysiłku, odwagi i pracy. Niezależnie od przyjętych założeń trzeba przyznać, że w 2012 r. Chelsea w pełni wykorzystała limit darów od losu. Pamiętna kampania londyńczyków w Lidze Mistrzów obfitowała w momenty grozy, a podopieczni Roberto di Matteo musieli wielokrotnie urywać się ze stryczka, aby finalnie celebrować tańcem zwycięstwa, zamiast Danse Macabre.
Dokładnie 8 lat temu "The Blues" stanęli naprzeciw demonom przeszłości. Nie było powtórki z finału na Łużnikach, gdzie tytuł w ostatnim strzale dosłownie wyślizgnął się z ich rąk. Roman Abramowicz mógł po kilkunastu latach odetchnąć z ulgą. Projekt, w który oligarcha zainwestował większość swojego dobytku i życia, wreszcie zaowocował podbojem Starego Kontynentu. Wyboista droga na szczyt znalazła happy end w Monachium.
Nowa miotła
19 maja 2012 r. w domu każdego sympatyka "The Blues" korki od szampanów musiały strzelać niczym w trakcie Sylwestra, chociaż kilka miesięcy wcześniej nikt nie postawiłby na zwycięstwo "The Blues" złamanego pensa. Już na etapie 1/8 finału wydawało się, że to nie będzie ten sezon i marzenia o glorii trzeba odłożyć przynajmniej na następny rok.
Faza pucharowa przywitała londyńczyków konfrontacją z nieobliczalnym Napoli, które wyszło z grupy kosztem Manchesteru City. Chelsea miała stać się kolejną ofiarą "Azzurrich" dowodzonych przez południowoamerykański tandem Lavezzi-Cavani. W meczu pod Wezuwiuszem gospodarze odprawili Anglików z kwitkiem rezultatem 3:1. Mały blamaż przypieczętował zwolnienie André Villasa-Boasa, który ewidentnie nie potrafił wycisnąć ze swoich podopiecznych maksimum możliwości.
W kluczowej fazie sezonu znalezienie wykwalifikowanego następcy Portugalczyka graniczyło z cudem. Abramowicz musiał zaryzykować, postawić wszystko na jedną kartę, co poskutkowało parafowaniem umowy przez dotychczasowego trenera West Bromu, Roberto di Matteo. Zwycięstwa z Birmingham i Stoke mogły dodać otuchy, aczkolwiek wyzwanie odrobienia strat przeciwko Napoli jawiło się jako niewykonalne. A jednak.
W debiucie w europejskich pucharach włoski szkoleniowiec poprowadził drużynę do niesamowitego comebacku. Tego wieczoru na Stamford Bridge zagrało praktycznie wszystko. Odważne ustawienie z Lampardem, Matą, Drogbą i Sturridge’m poskutkowało.
- Dla klubu dalsza gra w Lidze Mistrzów znaczy bardzo wiele. W swojej karierze przeżyłem kilka pięknych nocy, ale dzisiejsza prawdopodobnie zapisze się na kartach historii - mówił Włoch po ostatnim gwizdku. Chyba nawet on sam nie przypuszczał, że już dwa miesiące później przyjdzie mu świętować zdobycie Pucharu Europy.
W kolejnej rundzie los okazał się dla londyńczyków nad wyraz łaskawy. Pojedynki z Benfiką nie sprawiły im niemal żadnych kłopotów. Dopiero na etapie półfinału "The Blues" czekał prawdziwy chrzest bojowy w postaci wielkiej Barcelony Pepa Guardioli. Faworyt był tylko jeden. Katalończycy mieli dumnym krokiem wejść do finału, aby powalczyć o pierwszą obronę tytułu w historii Ligi Mistrzów.
Plany klubu z Camp Nou zostały nieco pokrzyżowane w pierwszym meczu na Stamford Bridge. "Duma Katalonii" zagrała dobre spotkanie, wręcz stłamsiła londyńczyków, ale to był dzień z kategorii "nic nie chce wpadać". Messi, Alexis, Fabregas, Iniesta i pozostała plejada gwiazd dwoiła się i troiła, lecz Petr Čech pozostawał niepokonany. W dodatku jeden z niewielu kontrataków zakończył się otwierającą bramką Didiera Drogby. Chelsea jechała na Camp Nou z drobną zaliczką, jednak powszechnie wątpiono w ostateczny sukces. Podobno nic dwa razy się nie zdarza, a skrajnie defensywny styl może działać maksymalnie w jednym spotkaniu. Historia potoczyła się swoim rytmem.
Obrona Częstochowy
Z perspektywy Chelsea rewanż na Camp Nou do pewnego momentu przypominał drogę krzyżową. Stacja I: defensywa upada po raz pierwszy, 35. minuta i gol Sergio Busquetsa. Stacja II: defensywa upada po raz drugi, czerwona kartka Johna Terry'ego. Stacja III: defensywa upada po raz trzeci, bramka Andresa Iniesty, która pieczętuje remontadę "Blaugrany".
To miał być koniec drogi podopiecznych di Matteo, gdy jednak 95 tys. kibiców szykowało się już na przerwę, Chelsea po raz kolejny dokonała niespodziewanego zrywu. Frank Lampard wypuścił w uliczkę Ramiresa, a ten bez wątpienia zanotował najważniejsze trafienie w całej karierze. Lob nad bezradnym Victorem Valdesem dawał "The Blues" przepustkę do finału. Pozostało tylko - a raczej aż - przetrwać jeszcze trzy kwadranse na Camp Nou.
Barcelona, niczym podrażnione zwierzę, momentalnie rzuciła się do gardła londyńczyków. Już cztery minuty po wznowieniu gry sędzia podyktował rzut karny sprokurowany przez… Didiera Drogbę. Leo Messi stanął przed szansą na wprowadzenie Barçy do finału. Argentyńczyk, który w tamtym roku zdobył 91 (!!!) bramek, tego wieczoru spudłował. Strzał z “wapna” wylądował na poprzeczce.
Kolejne próby "La Pulgi" zatrzymywał niezawodny Petr Čech. Drużyna Guardioli nieustannie atakowała, Chelsea broniła się, ustawiając hokejowy zamek. Statystyki z tamtego dwumeczu do dnia dzisiejszego wydają się nieprawdopodobne. To po prostu niemożliwe, żeby wyrwać awans przy takiej dominacji rywala.
W samej końcówce rozpaczliwe wybicie Ashley Cole'a zakończyło się samotną eskapadą Fernando Torresa. Epizod Hiszpana w barwach Chelsea nie należał do udanych, ale ten jeden gol zmazał wszelkie urazy. Niemożliwe stało się możliwe, a londyński Dawid pokonał katalońskiego Goliata.
- To była niezwykle trudna porażka. Odniosłem wrażenie, że już nie jestem w stanie wycisnąć z tej drużyny więcej. Jeśli nie umiesz zmotywować swoich piłkarzy, wiesz, że twój czas nadszedł - zdradził po latach Pep Guardiola. Tydzień po tym rewanżu ogłosił, że z końcem sezonu opuszcza Camp Nou.
"They never die"
Właśnie w takich słowach podsumował grę "The Blues" Gary Neville. Cały świat przeżył prawdziwy szok, widząc determinację i zapał w grze drużyny di Matteo, lecz eliminacja Barcelony jeszcze nie dawała tytułu. Zwłaszcza, że do finału Anglicy po raz wtóry przystępowali z pozycji underdoga. Bez zawieszonego Terry'ego i kontuzjowanych Ramiresa oraz Ivanovicia. Z Salomonem Kalou i debiutującym w europejskich rozgrywkach Ryanem Bertrandem naprzeciw układance Juppa Heynckesa. A to wszystko w paszczy lwa, gdzie bawarscy fani byli przekonani o swojej wyższości.
Przebieg finałowego spotkania mógł nieco przypominać rewanż na Camp Nou. Chelsea znów zaparkowała w polu karnym tzw. autobus, skupiając się niemal wyłącznie na grze defensywnej. "Die Roten" próbowali, nacierali, ale, podobnie jak Barcelona, nie byli w stanie sforsować zasieków. Mario Gomez, który zakończył sezon z 40 trafieniami, zmarnował przynajmniej trzy dobre okazje. Duet Robben-Ribbery pozostał w cieniu. Ponad 30 strzałów nie przynosiło pożądanych efektów.
Impas przerwał dopiero Thomas Mueller, który w 83. minucie wyprowadził Bayern na prowadzenie. Kibice zgromadzeni na Allianz Arena odetchnęli z ulgą. Nie na długo. Na 120 sekund przed końcem regulaminowego czasu gry do akcji wkroczył bohater wieczoru, Didier Drogba. Bomba po strzale głową przerwała ręce Manuela Neuera, doprowadzając do dogrywki. Tam Iworyjczyk po raz kolejny mógł zostać prawdziwym (anty)bohaterem. Snajper Chelsea, podobnie jak na Camp Nou, spowodował rzut karny. Do piłki podszedł Arjen Robben, którego jak otwartą książkę przeczytał niezmordowany Čech.
- Przed finałem dostałem do obejrzenia wideo z wszystkimi jedenastkami Bayernu od 2007 r. Film trwał ponad 2.5 godziny, ale obejrzałem go aż trzy razy - zdradził golkiper w rozmowie z "The Guardian". Czech ewidentnie odrobił pracę domową, ponieważ już w serii jedenastek wyczuł wszystkie pięć strzałów. Uderzenia Neuera i Lahma trafiły do siatki po palcach Čecha, jednak strzały Olicia i Schweinsteigera zostały sparowane. Ostatnie uderzenie należało do Drogby. “Last Dance” w piłkarskim wydaniu.
- Byłem pewny siebie. Robbie (di Matteo) chciał mnie ustawić jako trzeciego, ale powiedziałem mu, że podejdę piąty, ostatni. To miał być mój strzał - wyznał Iworyjczyk.
Aż trudno wyobrazić sobie nadmiar presji związanej z egzekwowaniem karnego w takim momencie. Zwłaszcza mając w pamięci choćby poprzedni finał Ligi Mistrzów, gdy Drogba wyleciał w dogrywce z czerwoną kartką. W trakcie kampanii 2011/12 również zaliczał upadki, doprowadzając do dwóch jedenastek w półfinale i finale.
To wszystko było jednak nieważne, winy zostały odkupione, ponieważ noga snajpera nie zadrżała. Faworyzowany Bayern poległ na własnym stadionie. Chelsea pierwszy raz w historii sięgnęła po Puchar Europy. Obrazki skaczącego z radości Abramowicza czy Lamparda celebrującego triumf siedząc na poprzeczce już na zawsze zostaną w pamięci wszystkich kibiców "The Blues". Drog(b)a na szczyt dobiegła końca.
Mateusz Jankowski