Jako 19-latek błyszczał na tle Xaviego i Iniesty. Miał być legendą Arsenalu, dziś walczy o karierę w 2. lidze
Jako nastolatek potrafił zachwycać na tle Xaviego, Iniesty i ich kolegów z Barcelony, która wygrała Ligę Mistrzów w sezonie 2010/11. Przepowiadano mu wielką karierę. W Arsenalu był stawiany na równi z Ceskiem Fabregasem. Dziś Jack Wilshere jest jednak przykładem zmarnowanego ogromnego talentu, a niedawno, by uratować karierę, związał się z drugoligowym Bournemouth.
Anglik, po latach walki z powracającymi urazami, wraca do zespołu “Wisienek”, gdzie grał już w rozgrywkach 2016/17. W dwóch poprzednich sezonach Wilshere rozegrał łącznie 814 minut. Ostatnie miesiące spędził na bezrobociu po tym, jak rozwiązał kontrakt z West Hamem. Jego kariera od momentu opuszczenia Arsenalu dwa i pół roku temu to równia pochyła. Teraz próbuje to zmienić. Ekipa z Championship, która wyciągnęła do niego pomocną dłoń, wierzy w jego wciąż spore umiejętności.
Łatka “złotego dziecka”
Wilshere od samego początku miał opinię wielkiego talentu. W młodzieżówce imponował fenomenalnym wyszkoleniem technicznym i świetnym, futbolowym umysłem. Debiut w “dorosłej” drużynie “Kanonierów” zaliczył jeszcze w wieku 16 lat. Do dziś dzierży miano najmłodszego zawodnika Arsenalu w Premier League oraz drugiego najmłodszego gracza w historii klubu. Arsene Wenger bardzo go cenił. Młody pomocnik niedługo po swoich 18. urodzinach powędrował na pierwsze, owocne wypożyczenie, podczas którego posmakował regularnej gry w elicie. Pomógł Boltonowi w wywalczeniu utrzymania i pozostawił po sobie świetne wrażenie.
- Naprawdę, było mu pisane, by został zawodnikiem klasy światowej - mówił portalowi “The Athletic” Owen Coyle, ówczesny menedżer “Kłusaków”. - U nas, w Boltonie, był fenomenalny, a w Arsenalu jeszcze lepszy. (...) Naprawdę kochał ten sport i posiadał inteligencję, jaką rzadko widzi się u 18/19-letnich zawodników.
Podczas pobytu na Reebok Stadium Wilshere pojechał obejrzeć mecz Arsenalu z Barceloną w ćwierćfinale Ligi Mistrzów. Marzył o tym, że sam kiedyś będzie mógł wziąć udział w takim spotkaniu. I faktycznie - taka okazja nadeszła błyskawicznie, bo rok później, gdy “Kanonierzy” trafili na “Blaugranę” w 1/8 finału prestiżowych rozgrywek. Wtedy Jack stanowił już ważne ogniwo zespołu Arsene’a Wengera, a cała Anglia widziała w nim przyszłość futbolu na Wyspach.
Starcie na Emirates okazało się jednym z najlepszych występów Wilshere’a w karierze. Nastolatek imponował na tle Iniesty i Xaviego. Po końcowym gwizdku pochwalił go nawet sam Pep Guardiola. “The Gunners” zwyciężyli 2:1, a ich wychowanek zachwycił całą piłkarską Europę.
- Jacka i Cesca Fabregasa w wieku 18 lat nie dzieliło właściwie nic. To brzmi niczym pusty frazes, ale naprawdę miał świat u swych stóp. Był niesamowitym talentem, gdy przebijał się w Arsenalu i reprezentacji - mówił o nim “The Athletic” Neil Banfield, członek ówczesnego sztabu Wengera. - Wydawało się, że będzie kapitanem Arsenalu i kadry Anglii na lata.
Poza umiejętnościami odznaczał się bowiem również osobowością lidera. Miał mentalność “fightera” - dostrzegano pod tym względem nawet podobieństwo do Paula Gascoigne’a. Zachowywał się, jakby był nie tylko piłkarzem, ale i najzagorzalszym z kibiców. Pokazał to podczas fety po triumfie w Pucharze Anglii, intonując przyśpiewkę obrażającą odwiecznych rywali, Tottenham. Kibice go kochali - również za postawę “zawadiaki”. Chcieli, by był wielki.
“Szlachetne zdrowie…
...nikt się nie dowie, jako smakujesz, aż się zepsujesz” - te słowa fraszki Jana Kochanowskiego Wilshere mógłby powtarzać w nieskończoność. Jego karierę przekreśliły urazy. Anglik słusznie uważany jest za jeden z największych talentów, odebranych futbolowi przez kontuzje.
Nikt chyba nie spodziewał się, że sezon 2010/11 (tak, wtedy zabłysnął z “Barcą”) - pierwsza pełna kampania regularnej gry na profesjonalnym poziomie - okaże się najbardziej udanym w jego karierze. Ostatnim przed serią fatalnych urazów, które kompletnie wyniszczyły wychowanka Arsenalu. Złamania, pęknięcia, kostka, kolano, uszkodzenia mięśni - Anglik przeszedł niemal wszystko, co tylko mógł.
Do tego doszły jeszcze kłopoty w życiu prywatnym. Na przełomie lat 2015/16 jego syn, Archie, poważnie zachorował. Nieprzespane noce i częste wizyty w szpitalu znacznie utrudniały Wilshere’owi walkę o powrót do zdrowia. Z angielskiej pracy dowiemy się, że w pewnym momencie piłkarz zwątpił nawet w sens kontynuowania kariery. Ale Arsene Wenger w niego wierzył. Dał czas na uporządkowanie spraw ważniejszych od piłki. Potem, gdy pomocnik zakończył rehabilitację, menedżer zaczął powoli wprowadzać go z powrotem do gry.
Musiał jednak na niego chuchać i dmuchać, a to i tak dawało marne efekty. Gdy środkowemu pomocnikowi udawało się osiągnąć optymalną formę, wchodził na absolutnie topowy poziom. Problem w tym, że za każdym razem finalnie lądował u specjalisty i planował rehabilitację. Błędne koło tak naprawdę nigdy się nie zatrzymało. I nawet Francuz, wierny “ojciec”, postanowił w 2016 r. wysłać Jacka na wypożyczenie, by ten odbudował się w Bournemouth.
Tam Anglik w końcu zaliczył prawie cały rok regularnych występów. Iskierka nadziei na normalność? Ależ skąd. Wilshere tym razem doznał pęknięcia kości strzałkowej. Gdy pracował nad powrotem do zdrowia, nawet doświadczony francuski menedżer, szykujący się powoli do odejścia na emeryturę, stracił wiarę.
- Byłem na siłowni, gdy podszedł do mnie Arsene. Powiedział: “Jack, został ci rok kontraktu, jesteś w dobrej sytuacji, ale nie będziesz tu grał. Jeśli ktoś da ci długoterminowy kontrakt i oferta będzie ci odpowiadać, możesz odejść” - wspominał zawodnik w rozmowie z “BBC Radio 5”.
Wilshere nie zamierzał się poddać. Wziął się do pracy i odniósł wielkie osobiste zwycięstwo. Ponownie wdarł się do składu. Zagrał łącznie 38 razy we wszystkich rozgrywkach. Po tym małym triumfie został szybko sprowadzony na ziemię. Pojawił się Unai Emery, który nie widział dla niego miejsca w podstawowej jedenastce. Pomocnik postanowił więc posłuchać rady Wengera i nie zaakceptował nowej umowy. Tym samym przygoda wychowanka z Arsenalem dobiegła końca.
Nowy dom, stare problemy
34-krotnego reprezentanta Anglii ściągnął West Ham. Lato 2018 roku stało w obozie “Młotów” pod znakiem wielkich nadziei i pokaźnych inwestycji. Stery zespołu objął Manuel Pellegrini. Na wzmocnienia wydano ponad 100 milionów euro. Wraz z Wilsherem na London Stadium trafili Felipe Anderson, Andrij Jarmołenko czy Samir Nasri. Wzmocnienia miały stanowić manifest sporych ambicji stołecznej drużyny.
Władze chciały zaoferować Anglikowi bezpieczną umowę na jeden sezon. Menedżer jednak nalegał, żeby zakontraktowano go na dłużej. Zarząd się ugiął i wychowanek “The Gunners” dostał 3-letni kontrakt z tygodniówką na poziomie 100 tysięcy funtów. Brzmi jak marzenie, które jednak niosło ze sobą ciężar gigantycznych oczekiwań. Skończyło się kontuzją w czwartym meczu. Od tamtej pory, przez dwa lata, Wilshere zagrał dla “The Irons” tylko 15 razy. Z tego jedynie trzy po zwolnieniu Pellegriniego i przybyciu Davida Moyesa. Kibice odczuwali gigantyczną frustrację faktem, że gracz, który nie ma w ogóle wkładu w grę zespołu, pobiera tak wielką pensję. Chęci i ciężka praca nie wystarczyły, by wygrać z wątłym zdrowiem.
W październiku w końcu rozwiązano z nim kontrakt. Próba “odkurzenia” Wilshere’a na Stadionie Olimpijskim w Londynie okazała się wielkim niewypałem. Pomocnik na bezrobociu spędził kilka miesięcy, aż w końcu kilka tygodni temu znów przygarnęło go Bournemouth. Już raz zdołał odzyskać tam choć odrobinę formy. Teraz, już na zapleczu Premier League, spróbuje zrobić to ponownie. Najważniejsze jednak, że odzyskał miłość do futbolu.
- W trakcie tej przerwy zdałem sobie sprawę, jak bardzo brakuje mi i jak bardzo kocham ten sport. Dobrze jest wrócić. Jeśli robiłeś to codziennie przez 10 lat, to możesz przestać to doceniać. Czasem obudzisz się, będzie ci trudno i nie będziesz chciał walczyć. (...) Było trudno, ale teraz wróciłem i nie mogę się doczekać - opowiadał po dołączeniu do zespołu “The Cherries”.
Pora cieszyć się z małych zwycięstw
Dekadę temu, gdy młody Jack Wilshere zachwycał Europę, nikt zapewne nie spodziewał się, że dziś będziemy oglądać go na zapleczu Premier League. Ba, nikt nawet nie pomyślałby, że jego pierwszy gol, zdobyty przeciw czwartoligowemu Crawley w Pucharze Anglii, odbije się szerokim echem w całej Anglii. Takie są jednak obecne realia. Niegdyś uważano go za gigantyczny talent. Przepowiadano wybitną karierę. A dziś musi cieszyć się z małych zwycięstw.
- To smutne, wielka szkoda. Jack to wyjątkowa osobowość, obdarzona wielkim talentem, umiejętnościami i osobowością na boisku. Mógł osiągnąć wiele więcej, gdyby nie kontuzje. Raz po raz pokazywał, że nieważne, jak poważne one by nie były, zawsze znajdzie sposób na to, by się po nich podnieść. Oby tym razem również mu się udało - możemy przeczytać słowa obecnego menedżera Arsenalu, a zarazem byłego partnera Wilshere’a z drużyny, Mikela Artety, na oficjalnej stronie klubowej. - Nie tylko ja, ale i wszyscy inni tutaj życzą mu wszystkiego najlepszego. (...) Mam nadzieję, że uda mu się utrzymać siłę mentalną i upór, by wciąż być tak dobrym, jaki jest. Zasługuje na to.
Wypowiedź Hiszpana doskonale podsumowuje postać Wilshere’a. Pomimo bólu, trudów rehabilitacji i lat ciężkiej pracy na treningach, Anglik nigdy nie osiągnął sukcesu na miarę możliwości. Tak naprawdę musiał walczyć - i nadal walczy - o każdy mecz, każdą minutę na boisku. A im więcej grał, tym większe było ryzyko pojawienia się kolejnej bolesnej kontuzji i konieczności żmudnej rehabilitacji.
On jednak się nie poddawał. Dążył do powrotu, chociaż mógł z tym wszystkim skończyć. Kocha ten sport, a teraz cieszy się ze wszystkich chwil na boisku. Niedawna bramka to idealny prezent. Dowód tego, że ta walka nie poszła na marne. Dzisiejszy występ - gol i asysta z Birmingham (3:2) - także. Czy warto stawiać sobie kolejne cele? Nie wiadomo. Przy zdrowiu Wilshere’a nawet najbliższa przyszłość to kompletna loteria. Niemniej, powrót do Premier League stanowiłby piękny manifest i ukoronowanie długoletniej batalii angielskiego pomocnika z urazami. Żal tylko, że odebrały one całemu piłkarskiemu światu niebywały talent.