Brutalne faule, bójki, rekord żółtych i czerwonych kartek. Niezapomniana "Bitwa o Norymbergę"
Ponad czterdzieści tysięcy osób na norymberskim Frankenstadionie. Po jednej stronie boiska Pauleta, Luis Figo i młody Cristiano Ronaldo. Po drugiej świeża holenderska krew na czele z Arjenem Robbenem, Wesleyem Sneijderem i Rafaelem van der Vaartem. Stawka? Awans do ćwierćfinału Mistrzostw Świata. Piłkarze obu drużyn i arbiter Walentin Iwanow zadbali o to, by mecz Portugalia - Holandia przeszedł do historii futbolu. I to nie z powodów sportowych.
W zwrocie “Bitwa o Norymbergę”, jak nazwano tamto spotkanie po ostatnim gwizdku, nie ma ani cienia przesady. Bo to była bitwa. Piłka nożna zeszła na dalszy plan. Rosyjski sędzia tak szastał kartkami, jakby wiedział, że na zawsze zapewni mu to miejsce w futbolowych annałach. Z drugiej strony, przecież zawodnicy nie przebierali w środkach, popełniali błędy, “wycinali” rywali, a ich zachowanie nie miało wiele wspólnego z fair play. Wszyscy dali się ponieść emocjom. Nikt tego nie ukrywał.
- To była jedna wielka bójka, która rozerwała i piłkarzy, i kibiców. Nigdy nie zapomnę tych emocji i presji - mówił później portugalski defensor, Fernando Meira.
A choć nic tego nie zapowiadało, Frankenstadion pierwszy raz zapłonął zanim wszyscy kibice zdążyli wygodnie rozsiąść się na swoich miejscach i uraczyć łykiem ulubionego złocistego napoju.
Punkt zapalny
Walentin Iwanow wylał benzynę i wyjął z kieszeni zapalniczkę już w drugiej minucie spotkania. Cristiano Ronaldo otrzymał piłkę w środkowej strefie boiska, balansem ciała zrobił ruch w kierunku bramki i zaczął uciekać słynącemu z twardej gry Markowi van Bommelowi. Holender widział, że nie ma żadnych szans w pojedynku biegowym z portugalskim gwiazdorem, więc postanowił go lekko podciąć. Wślizg od tyłu, ale niegroźny, bez żadnych konsekwencji dla Cristiano, w dodatku kilkadziesiąt metrów od bramki.
Ronaldo błyskawicznie się podniósł, ale Iwanow był jeszcze szybszy. Arbiter przyleciał do Van Bommela z żółtym kartonikiem i bez wahania poinformował go o karze. Nie miał żadnych wątpliwości, tak jak i dziś trudno je mieć wobec tezy, że ta pochopna decyzja ustawiła przebieg “Bitwy o Norymbergę”. Rosjanin prawdopodobnie chciał pokazać piłkarzom, kto tu rządzi i tym samym uruchomił efekt domina.
Iwanow-show
Przewinienie van Bommela raczej nie zasługiwało na żółtą kartkę, podobnie jak faul Khalida Boulahrouza pięć minut później. To, co zrobił Boulahrouz powinno się bowiem skończyć bezpośrednim kartonikiem koloru czerwonego. Toporny obrońca wręcz zdemolował Cristiano Ronaldo wejściem w stylu sportów walki. Boli od samego patrzenia, a sędziemu zabrakło przysłowiowych “jaj”, by odesłać Holendra pod szybki prysznic.
Cristiano przez następne niespełna dwa kwadranse odczuwał skutki brutalnego faulu rywala i jeszcze przed przerwą przymusowo opuścił boisko. “CR7” cierpiał, a Iwanow-show trwało w najlepsze. W 20. minucie do protokołu meczowego trafił Maniche, za niegroźny faul w środkowej strefie na… van Bommelu. Może arbiter uznał, że warto niejako zrekompensować holenderskiemu piłkarzowi upomnienie z samego początku spotkania.
Trzy minuty później Maniche znów wystąpił w głównej roli, tym razem tej najlepszej. Przytomnie przejął piłkę zagraną przez Pauletę na linii pola karnego, odważnie ruszył do przodu i mocnym uderzeniem nie dał szans Edwinowi van der Sarowi.
Na chwilę Norymberga zapomniała o brutalnej grze i faulach. Portugalczycy wyszli na prowadzenie, ale szybko wszystko wróciło “do normy”. Costinha, defensywny pomocnik drużyny z Półwyspu Iberyjskiego, uznał najwyraźniej, że cenny gol dla jego zespołu nie gwarantuje wystarczającej dawki emocji i wziął sprawy w swoje ręce. Dosłownie. Najpierw zainkasował żółtą kartkę za wycięcie równo z trawą Phillipa Cocu, a przed końcem pierwszej połowy w kompletnie idiotyczny sposób zatrzymał piłkę ręką… w kole środkowym. Przecinał mało udany przerzut stopera reprezentacji Holandii, co mu nawet nie wyszło, ale futbolówka dotknęła jego daleko wystawionej dłoni. To była piąta żółta kartka tego feralnego dnia i po niej pierwsza czerwona. Kulminacja nadeszła w drugiej odsłonie meczu.
Jazda bez trzymanki
To, co działo się na murawie od 46. minuty do końcowego gwizdka, można określić jazdą bez trzymanki. Piłkarze odpięli przysłowiowe wrotki, a dumny Walentin Walentinowicz dzielnie im sekundował. W przerwie na boisku pojawił się Petit, defensywny pomocnik, który zastąpił Pauletę i zajął pozycję zwolnioną przez Costinhę. Rezerwowy znakomicie dostosował się do panujących warunków, bo zarobił żółtą kartkę około dwieście sekund po wejściu na murawę.
“Oranje” też nie odpuszczali. W 59 min. spóźniony Giovanni van Bronckhorst bez złośliwości sfaulował Deco. Gdy sędzia Iwanow zmierzał w kierunku Holendra, by wręczyć mu, a jakże, żółtą kartkę, zagotował się Luis Figo, który lekko uderzył głową van Bommela. Ten z politowaniem spojrzał na Portugalczyka, ale po sekundzie uznał, że zawsze pragnął zgłosić akces do niderlandzkiej szkoły aktorskiej i… teatralnie padł na murawę.
Van Bommel rzekomo zwijał się z bólu, a arbiter, choć nie miał prawa widzieć tej sytuacji, o zdarzeniu dowiedział się od asystenta. Figo otrzymał żółtą kartkę i mógł tym samym mówić o dużym szczęściu. Może i nie zrobił rywalowi krzywdy, ale za sam zamiar powinien udać się do szatni. Atmosfera gęstniała z każdą sekundą. Nie minęły nawet trzy minuty, a legendarny skrzydłowy m.in. Realu Madryt znów dał o sobie znać. Ruszył lewą flanką i napotkał na przeszkodę w postaci Khalida Boulahrouza, który - przypomnijmy - cudem nie wyleciał z boiska już na początku meczu. Holenderski obrońca nieprzepisowo zatrzymał Figo, wchodząc przed niego i machając ręką lekko trafił go łokciem w brodę. Portugalczyk wziął przykład z Marka van Bommela i odegrał iście teatralną scenę. Werdykt? Druga żółta i w konsekwencji czerwona kartka dla Boulahrouza.
Pole bitwy
Po tej sytuacji rozpoczęły się przepychanki, doszło do rękoczynów, ale na moment Walentin Iwanow zapomniał o posiadaniu kartek i odpuścił kolejne kary. Nie na długo. W 73 min. znów zawrzało. Deco ostro sfaulował Johnny’ego Heitingę, który chwilę wcześniej zignorował zasady fair play i żwawo ruszył z akcją ofensywną. Sędzia wyjął z kieszeni dziesiątą tego dnia żółtą kartkę. Gdy chował ją z powrotem, leżący kilka metrów dalej Heitinga został okrążony przez rywali, pragnących wyjaśnić mu, za co dostał “kosę”. W obronie kolegi stanął Wesley Sneijder, który z impetem władował się w klepiącego Heitingę po plecach Petita. Dla sędziego Iwanowa było to za mało na “czerwo”, a może po prostu skorzystał z faktu trzymania “żółtka” w ręce i dlatego oszczędził Sneijdera.
Piłkarze nie mogli wznowić gry, bo kolejne wskazówki dla arbitra głównego miał jego kolega biegający przy linii bocznej, który sam wparował na boisko w momencie, gdy Petit udzielał lekcji zasad futbolu Heitindze. Asystent podpowiedział Iwanowowi, że wyjątkowo głośno awanturował się Rafael van der Vaart. Żółta kartka? Oczywiście. Numer dwanaście. Do notesu sędziego trafił nawet Ricardo, portugalski golkiper regularnie opóźniający grę. Ukarany bramkarz szybko wykopał piłkę, przejęli ją Holendrzy i znów wybrzmiał gwizdek, tym razem po faulu Nuno Valente na Robinie van Persiem. 76. minuta, czternaste “żółtko”.
Chwilę później z boiska wyleciał Deco, który mocno pracował na to przez całą drugą połowę. Portugalczyk nie dostał jednak kartki za kolejny groźny faul, lecz za własną głupotę. Były piłkarz FC Porto nie miał ochoty oddawać piłki Philippowi Cocu po przerwaniu gry, chronił się przed rywalem, by ten nie zabrał mu futbolówki, a finalnie odrzucił ją na bok. Wściekły Cocu powalił Deco na ziemię, a ledwo zipiący sędzia Iwanow dobiegł do obu zawodników i odesłał portugalskiego pomocnika do “boksu”. Holender kartki nie ujrzał.
Ostatnim schodzącym z pola bitwy nie był jednak Deco, a jego kumpel z FC Barcelony, Gio van Bronckhorst. Doświadczony lewy defensor nie nadążył w doliczonym czasie gry za niedawno wprowadzonym z ławki Tiago i go przewrócił. Nawet nie patrzył na arbitra, gdy ten pokazywał mu żółtą, a następnie czerwoną kartkę. A po zejściu z murawy grzecznie usiadł na schodkach obok… Deco i zaczął z nim rozmawiać o irracjonalnych wydarzeniach z ostatnich niespełna dwóch godzin. “Licznik Iwanowa” zatrzymał się na bilansie 16+4. Dwadzieścia kartek w jednym meczu. A mogło być ich przecież więcej. Albo mniej. Logiki tego wieczoru na Frankenstadion nie uświadczono.
Epilog
Sekundy po ostatnim gwizdku opadły wszystkie emocje. Jakby moment zakończenia norymberskiej bitwy równał się błyskawicznej teleportacji do innego wymiaru. Jakby wszyscy uczestnicy tej groteski wrócili na ziemię po locie w kosmos.
- Najbardziej zaskoczyło mnie to, że tak szybko, jak mecz się zakończył, piłkarze uspokoili się i zachowywali jakby nic się nie stało. Zagwizdałem po raz ostatni i nastała cisza. “Koniec spektaklu, dziękujemy za przyjście”. Kompletny spokój i zero pretensji. Nawet ci zawodnicy, którzy zostali wyrzuceni z boiska, byli spokojni - opowiadał po dziesięciu latach główny bohater tego show, Walentin Iwanow.
Rosjanin może z nostalgią wspominać czas, gdy był chwilowo najbardziej znanym arbitrem na świecie. Choć wtedy spotykał się raczej z takimi reakcjami, jak ta w wykonaniu Seppa Blattera.
- Sędzia Iwanow sam sobie powinien wlepić żółtą kartkę za swój występ - podsumował pracę rosyjskiego rozjemcy ówczesny prezydent FIFA.
Piłkarze też zapisali się na kartach historii.
- Nigdy nie uczestniczyłem w tak “brudnym” meczu, jak tamten - wspominał Rafael van der Vaart.
“Bitwa o Norymbergę” była ostatnim międzynarodowym występem Walentina Iwanowa. Rosjanin zbliżał się bowiem do magicznej granicy 45 lat, po której przekroczeniu arbitrzy nie mogli gwizdać w rozgrywkach pod bezpośredni patronatem FIFA i UEFA. Iwanow finiszował z przytupem. Bez dwóch zdań.
- To było absolutnie moje najtrudniejsze spotkanie w karierze. Sędziowałem wiele ostrych spotkań w Rosji i w Europie, ale w Norymberdze znalazłem się w środku takiego meczu jak nigdy - mówił Iwanow. - A gdy rozmawiałem z kibicami na lotnisku w drodze powrotnej do domu, wielu z nich żałowało, że nie doszło do dogrywki. Im się ta bitwa bardzo podobała. Naprawdę - z uśmiechem dodał arbiter.
I nie ma co się dziwić. Po kilkunastu latach jest przynajmniej co wspominać.
Mateusz Hawrot