Brudna strona MŚ w Katarze. Więzienie za prawdę. "Ci ludzie nie żartują. Woleli, żebym zniknął"
Malcolm Bidali to kenijski aktywista, który pracował przy budowie stadionów na mundial w Katarze. Gdy zaczął relacjonować w internecie realia pracy w obozach dla robotników-imigrantów, został aresztowany i na miesiąc trafił do aresztu. W rozmowie z "BBC" dokładnie opisał, czego doświadczył.
Według raportu "The Guardian" z lutego zeszłego roku, przy budowie stadionów i infrastruktury na piłkarskie mistrzostwa świata w Katarze zmarło ponad 6500 robotników, którzy przylecieli tam w celach zarobkowych z wielu krajów Afryki i Azji Południowo-Wschodniej.
Z kolei według oficjalnego przekazu "Najwyższego Komitetu", czyli organu odpowiedzialnego za organizację mistrzostw, bezpośrednio z pracą na budowach można połączyć śmierć tylko... trzech osób.
Te drastyczne rozbieżności i wiele innych kontrowersji wokół mundialu obszernie omówiono w dwuczęściowej audycji na antenie radia "BBC 5 Live". Jednym z gości była rzeczniczka "Najwyższego Komitetu" Fatma Al-Nuaimi, która przedstawiła spojrzenie z perspektywy gospodarzy.
Prowadząca Kelly Cates porozmawiała też z Malcolmem Bidalim - Kenijczykiem, który pracował przy budowie stadionów w dwóch podejściach. Przez pierwsze 18 miesięcy nie miał powodów do narzekania. Warunki życia pracowników, którzy trafili do Kataru z różnych stron świata, były bez zarzutu, podobnie jak terminowość wypłat.
W 2018 roku wrócił jednak do Kataru, bo w jego ojczyźnie wybuchła epidemia gorączki. I drugie doświadczenie było już zgoła odmienne. Poniżej prezentujemy przetłumaczony zapis jego wypowiedzi dla "BBC":
"Potraktowałem to osobiście"
- Po przylocie spędziliśmy długie godziny na lotnisku, nie było nikogo, by nas odebrać. Byłem już w Katarze wcześniej, dlatego jadąc autostradą z lotniska wiedziałem, że kierujemy się w stronę ośrodka dla pracowników, gdzie panują naprawdę dobre warunki, jest nowocześnie i robotnikom niczego nie brakuje. Ominęliśmy jednak ten zjazd i skierowaliśmy się do strefy przemysłowej. To okropne, nieprzyjemne miejsce. Wszędzie są tylko tory kolejowe, piach i brud.
- Posadzono nas w biurze przepustek, odebrano wszystkim paszporty, a następnie umieszczono w pokojach, gdzie mieliśmy spać. Nie dostaliśmy jedzenia ani wody. Przez kilka tygodni nie dostaliśmy diet do wykorzystania. Kiedy już je dostaliśmy, to nie wystarczyły na odpowiednią ilość jedzenia. Musieliśmy jakoś sobie radzić z zapasami i z tym, czym podzielili się z nami współlokatorzy.
- Dowiedzieliśmy się, że na miejsce ma przyjechać inspekcja, żeby sprawdzić warunki, w jakich mieszkamy. W czasie naszej zmiany przełożeni tak poprzestawiali rzeczy w pokoju, żeby wyglądał na większy i o lepszym standardzie niż w rzeczywistości. A spaliśmy po sześciu w malutkich pokojach, na piętrowych łóżkach. Resztę powierzchni zajmowały nasze bagaże i metalowe szafki. Pamiętam, że po powrocie zobaczyłem te zmiany i że część z moich rzeczy została uszkodzona. Potraktowałem to osobiście i od tego momentu zacząłem na telefonie pisać dziennik.
- Opisywałem to, co widzę dookoła i moje przemyślenia. Niedługo później przedstawiono mnie jednej osobie, która zajmowała się prawami pracowników migracyjnych. Okazało się, że nikt wcześniej nie opisywał rzeczywistości z wnętrza ośrodków. Zapytał, czy zgodzę się na publikację dziennika. Z czasem pisałem więcej artykułów na różne tematy, od warunków mieszkania przez jedzenie po formy zatrudnienia.
- W tamtym czasie założyłem też profil na Twitterze i Instagramie. Otrzymałem tam wiele głosów wsparcia. Co ciekawe, większość pochodziła od Katarczyków. Nie wiem, kiedy zwróciłem na siebie uwagę władz, bo nigdy nie dostałem żadnych ostrzeżeń czy pogróżek. Myślę, że mogło to być po historii, w której rolę odgrywała jej wysokość szejka Moza, albo, jak my ją nazywaliśmy, królowa. Wtedy zaczęły się kłopoty...
"Wtedy zacząłem się bać"
- Odpoczywałem po pracy w pokoju, gdy wezwał mnie szef obozu. Zaczął pytać, jak tam, jak się czuję, czy wszystko jest w porządku. Od razu zapaliła mi się czerwona lampka, bo on nigdy wcześniej nie był miły. Zacząłem się niepokoić. Powiedział, że ktoś z centrali chce mnie widzieć. To też było podejrzane, bo wtedy trwał ramadan i większość urzędów była zamknięta, poza tym było już po 19. Kto o tej porze jest w biurze? Przez telefon usłyszałem skrót "MOI", oznaczający ministerstwo spraw wewnętrznych. Pomyślałem wtedy: ok, jest źle.
- Dyskretnie na telefonie napisałem do jednego z kontaktów: "możliwy SOS". Wiedziałem, że najgorsze, co mogą zrobić, to mnie deportować i byłem na to przygotowany. Poprosiłem, żeby pozwolili mi się przebrać. W tym czasie pousuwałem kontakty, maile, wiadomości. Potem dowiedziałem się, że to i tak nie miało znaczenia, bo mieli już dostęp do mojego telefonu. Myślałem, że zawożą mnie na lotnisko, ale znowu, minęliśmy ten zjazd na autostradzie. Nie jestem specjalnie strachliwy, ale wtedy, gdy zdałem sobie sprawę, że kierujemy się do centrum miasta, zacząłem się bać.
- Dotarliśmy do budynku ministerstwa. Wysłałem kontaktowi pinezkę, żeby ludzie znali moją ostatnią lokalizację. Podjechał SUV, z którego wysiadło dwóch ludzi w katarskich strojach. Towarzyszył im ochroniarz, który mnie obezwładnił i zabrał mi wszystko, co miałem, czyli telefon, bilet do metra, dowód osobisty i trochę gotówki. Skuli mnie w kajdanki i zawieźli na przesłuchanie.
- Zaczęło się od pytań, dla kogo pracuję i ile mi płacą za publikacje negatywnych informacji o Katarze. Pytali o Amnesty International, Human Rights Watch, kogo znam w tych organizacjach. To trwało bardzo, bardzo długo. Powiedziałem, że mam prawo do adwokata, ale usłyszałem: "Nie, przyjacielu, w tym pomieszczeniu nie masz żadnych praw". Jasno dawali do zrozumienia, że nie są zwykłą policją.
- Po całonocnych przesłuchaniach dali mi więzienny strój i zamknęli w celi. Dopiero potem, gdy przewieziono mnie do innego miejsca, mogłem zorientować się, ile czasu tam przebywałem. To były dwa-trzy dni. Celą był pokój dwa na trzy metry, światło było cały czas włączone, nie było też okien, więc nie mogłem wiedzieć, jaka jest pora dnia. Był tylko materac z kocem i poduszką. Na suficie była kamera. Gdy musiałem do toalety, wzywałem przez interkom kogoś, kto by mnie skuł, zaprowadził i przyprowadził z powrotem.
- Drugie miejsce było lepsze, bo cela była większa, z własną toaletą i oknem na górze ściany. Przynajmniej mogłem wiedzieć, czy jest dzień, czy noc. Wypuszczono mnie z niej dwa razy - raz na spacerniak, drugi raz na siłownię. Poszedłem tam tylko raz, bo zdałem sobie sprawę, że nie zapewniają nawet bielizny na zmianę. Najgorsze były jednak ciągłe przesłuchania, psychologiczne gierki i ciągła niepewność, czy nie wpakowałem w kłopoty innych ludzi.
"Nie czuję wrogości"
- Dziś nadal uwielbiam Katar. To bardzo spokojny kraj, jedyny, w którym czułem się naprawdę bezpiecznie. Przestępczość praktycznie nie występuje, jest za to działający transport, służby porządkowe i wszelkie publiczne udogodnienia na międzynarodowym poziomie. Do tego przyjemny klimat, do pewnego stopnia, bo temperatury bywają ekstremalne. Pełno tam ludzi różnych narodowości, to dobre miejsce na zbudowanie kariery. Bardzo chciałbym tam zostać. Ale nie mogłem, bo nie mógłbym dalej zajmować się prawami pracowników migracyjnych.
- Nie czuję wrogości do tego kraju. Ludzie tam są naprawdę w porządku, choć sami są w pewien sposób uciskani, nie mają wolności słowa i różnych swobód. Mam jedynie problem z tymi, którzy stoją za łamaniem praw człowieka. Z tym, że władze zamiast wysłuchać mnie i spróbować wypracować jakieś rozwiązanie, wolały, żebym zniknął. Przez dwa tygodnie nikt nie wiedział, gdzie byłem. Ci ludzie nie żartują.
- Nie mam też problemu z tym, że odbędzie się tam mundial. Tak naprawdę dopiero to rzuciło światło na wiele problemów. Doszło do paru reform. Najważniejsze pytanie brzmi, co będzie po mistrzostwach? Co będzie się działo, gdy cały świat zajmie się już kolejnymi wydarzeniami? To moja największa obawa.
***
Malcolm Bidali został aresztowany 4 maja. 12 maja władze Kataru potwierdziły publicznie, że go przetrzymują, ale nie zdradziły, gdzie. 20 maja, po interwencji ambasadora Kenii, dostał zgodę na telefon do matki. 31 maja został warunkowo zwolniony. W czasie przesłuchań wielokrotnie zmuszano go do podpisywania dokumentów po arabsku, których treści nie rozumiał.
14 lipca skazano go za "szerzenie fałszywych informacji i zagrażanie publicznej racji stanu". Skonfiskowano mu telefon komórkowy, zablokowano jego profile w mediach społecznościowych i nałożono na niego karę grzywny w wysokości 25000 katarskich riali (ok. 6800 dolarów). Poinformowano go o wyroku 27 lipca, miał dzień na złożenie apelacji. 16 sierpnia organizacja zajmująca się prawami człowieka zapłaciła karę i Bidali otrzymała zgodę na opuszczenie kraju.
- Mam ogromne szczęście, że wyszedłem z tego bez szwanku. To doświadczenie nauczyło mnie, że wolność słowa jest bardzo kosztowna i że ma wielką moc. Dziękuję wszystkim, którzy przyczynili się do uwolnienia mnie - powiedział po przylocie.
***
Raport Amnesty International nt. sytuacji Malcolma można przeczytać TUTAJ.
Pierwszej części audycji BBC Live 5 "Qatar World Cup Special" można wysłuchać TUTAJ.
Profil Bidaliego na Instagramie, prowadzony od początku pod pseudonimem "Noah", w którym opisuje dramatyczne warunki pracy imigrantów w Katarze, można zobaczyć TUTAJ, a konto na Twitterze - TUTAJ.
Jego wpisy na blogu Migrant-Rights.org można przeczytać TUTAJ.