Brighton już wygrał w sprawie Caicedo. Pokerzysta rozgrywa Arsenal na zimno. "Może czekać i pompować cenę"
Moises Caicedo nie robi niczego złego, gdy mówi, że chce zamienić Brighton na Arsenal. Futbol to przecież ciągła kalkulacja, a pewne pociągi przyjeżdżają tylko raz. Ale właściciel klubu Tony Bloom, bez względu na zakończenie tej sagi, już teraz jest wygranym: znowu gra w pokera z gigantami i znowu wszystko odbywa się na jego zasadach.
Jest tylko jeden klub na świecie, który w ciągu roku stracił dyrektora sportowego, trenera i kilku podstawowych piłkarzy, a potem i tak dwa razy ograł Liverpool i to na przestrzeni dwóch tygodni. Brighton rozkupowany jest do tego stopnia, że jesienią Chelsea podebrała mu nawet szefa skautingu. Za każdym razem ktoś mógłby włączyć tu dzwonek alarmowy, a potem znowu okazuje się, że nie liczą się jednostki, tylko system. Na górze piramidy stoi Tony Bloom - były pokerzysta, który zarobił fortunę na analityce i który powoli staje się wzorem dla elit jak tworzyć klub wysokich standardów.
Sprawa z Caicedo jest dynamiczna, ale na ten moment wydaje się, że Brighton nie ugnie się pod pieniędzmi Arsenalu. Bloom ma najlepszą z możliwych pozycji: może czekać i pompować cenę. Ale może też stanowczo spuścić wszystkich na drzewo, pokazując, że nie zawsze będzie tak, że wielcy rozbiorą mu zespół. Za kilka miesięcy pierwszy raz w historii może wejść z buta do europejskich pucharów. Może pokazać drużynę na szerszą skalę, a pokazywać jest co, bo to nie tylko ofensywny futbol Roberto De Zerbiego, ale też najlepszy ośrodek treningowy na południu Anglii plus piękny stadion The Amex. Wszystko wybudowane w ostatniej dekadzie za pieniądze właściciela.
Siłą Brighton jest to, że nie musi budować fasady sztucznego pijaru. Jest klubem przejrzystych procedur i owoców, które regularnie zbiera. Co jakiś czas wyjmuje z kapelusza talenty jak Kaoru Mitoma i nie rzuca się na pierwszą lepszą ofertę klubu z topu. Arsenal w ciągu ostatnich 18 miesięcy za trzech graczy “Mew” zaproponował w sumie 140 mln funtów. Transfer Bena White’a stanął na 50, a przecież zaczynał się od 35. Już wtedy Tony Bloom powiedział, że nie popuści ani pensa. Tej drużyny nie złamały transfery Yvesa Bissoumy i Marca Cucurelli. Nie zachwiały nią fochy Leonarda Trossarda, ani też nagłe odejście Grahama Pottera. Innymi słowy: mamy do czynienia z fortecą, konstrukcja na tyle stabilną, że nie wywali się, gdy wyciągniesz jeden klocek.
Zwykle jest tak, że kluby uginają się pod presją piłkarza i jego agentów. Rynek jest tak skonstruowany, że to gracz stanowi serce biznesu i to on siedzi za kierownicą. Z niewolnika nie ma pracownika - mówią, a potem dostajemy potwierdzenia, gdy gracz X nie przychodzi na trening i zaraz potem zmienia barwy. Caicedo też mógłby w to brnąć. Też mógłby bawić się w brudne gierki, ale akurat w tym wypadku klub wyprzedził jego ruchy, odsuwając od zespołu do zakończenia okna transferowego. Nagle okazało się, że i bez niego można ograć Liverpool. Widać też, że nie każdy ckliwy wpis zawodnika na Instagramie oznacza, że pracodawca zacznie nerwowo przebierać nogami. Brighton świetnie rozegrał tę sprawę. Odrzucił ofertę na 70 mln funtów. Chwilowo schował Caicedo do piwnicy, pokazując innym, że nie zawsze trzeba godzić się z rolą zakładnika piłkarza.
Dla Arsenalu to z pewnością będzie cios. W londyńskim biurze Edu Gaspara od kilku miesięcy wisiała tablica z celami transferowymi na zimę i obok środkowego obrońcy (Kiwior) oraz skrzydłowego (Trossard), newralgiczną pozycją był środek pomocy. Za chwilę wejdziemy w kluczową fazę sezonu, a tam siłą rzeczy zawodnicy będą jeździć na oparach albo doznawać kontuzji. Arsenal już teraz pocił się, gdy w meczu z Manchesterem City w przerwie powodu urazu zszedł Thomas Partey. Na razie nie słychać, żeby było to coś groźnego, ale to ciągle jest gra dużego ryzyka. Mikel Arteta za dużo w tym sezonie ugrał, by teraz nie mieć w środku pola gotowych alternatyw. Stąd tak mocne ruchy wokół Caicedo, choć ten kilka dni temu udzielił wywiadu, w którym mówił, że koncentruje się tylko na Brighton.
Nie ma w tym niczego zaskakującego. Minęły już czasy, gdy zawodnicy ochoczo całowali herby i bratali się z kibicami na zabój. Papier, a tym bardziej Internet wszystko przyjmie - można więc gadać wszystko, i tak nie ma to żadnego znaczenia. Przede wszystkim Caicedo nie po to zmieniał agencję, aby dalej być w Brighton. Agencji płaci się za to, żeby popchnęła karierę do przodu, a tym jest transfer do Arsenalu, zwłaszcza w momencie, gdy ten gna po mistrzostwo Anglii. Ekwadorczyk może doceniać jak dużo zrobiły dla niego “Mewy”. Może poczekać do lata, ale piłka to też chwytanie momentu, a moment jest teraz. Absolutnie nie dziwię się, że chce wymusić transfer. Każdy piłkarz zawsze będzie chciał zarabiać więcej. Będzie chciał uczestniczyć w imprezie, na którą następnym razem może nie dostać zaproszenia.
Dla Brighton to na pewno frustrujące, gdy co chwilę ktoś próbuje zachwiać ich fundamentami. Latem Newcastle podebrało im przecież Dana Ashwortha, dyrektora technicznego, który w ciągu ostatnich trzech lat wiązał najważniejsze nitki. Z drugiej strony tu też nie ma co się za bardzo zżymać, bo przecież Brighton to samo robi mniejszym klubom, gdy wyciąga ich talenty. To proste zależności wynikające z pozycji w układzie pokarmowym piłki, gdzie większy zawsze zjada mniejszego. Sukcesem Blooma jest to, że świetnie między tymi dwoma światami balansuje. Nie jest tym, który połasi się na nisko wiszące jabłka. Nie musi sprzedawać, bo wie, że bez tego też da radę.
Biorąc pod uwagę, że Caicedo chce nie tylko Arsenal, nie ma sensu zamykać zabawy przy 70 mln funtów. Widać jak bardzo zdesperowany jest Mikel Arteta i że za chwilę pojawi się kolejna, rekordowa w historii Arsenalu, oferta. Licytacja jeszcze chwilę potrwa. Bloom rozgrywa to na zimno.
Autor jest dziennikarzem Viaplay.