Legia Warszawa. Noc w Enklawie i po zabawie. Danijel Ljuboja, krnąbrny piłkarz, który przerastał Ekstraklasę

Był za dobry na Ekstraklasę. Piękne dwa lata w Warszawie przerwała pechowa impreza
Dziurek / Shutterstock.com
Gdy do polskiej Ekstraklasy przychodzi 33-latek, ujmując eufemistycznie, raczej dalecy jesteśmy od euforii. Mówi się wtedy o stawianiu na młodych, odcinaniu kuponów, zagranicznym szrocie. O tym ostatnim nie było jednak tym razem mowy, bo Legia ściągała piłkarza, który pograł w całkiem dużych klubach. Pytania były inne. Czy jeszcze mu się chce? Czy z takim przebiegiem to wciąż wartościowy piłkarz? Szybko dostaliśmy odpowiedź. Bardzo wartościowy. Wspominamy warszawski etap Danijela Ljuboi.
Serbski napastnik przyleciał nad Wisłę latem 2011 roku. Klub podszedł do sprawy z lekką ostrożnością, biorąc pod uwagę jego słuszny już wiek. Kontrakt podpisano więc na rok. Nie sprawdzi się? Trudno. Pożegnamy bez żalu. Da drużynie coś extra? Super. Wtedy możemy rozmawiać o przedłużeniu współpracy.
Dalsza część tekstu pod wideo
Ale oprócz wspomnianej ostrożności była też duża nadzieja. Bo to nadal piłkarz, który strzelał trochę bramek w Ligue 1 i Bundeslidze, a w kolejnych dobrych klubach nie chciano go przecież za ładne oczy czy charakterystyczną fryzurę.
Weryfikacja miała przyjść na murawie. I przyszła dość szybko.

Aklimatyzacja? Bzdura

Legia do nowego sezonu przystępowała jako brązowy medalista poprzedniej kampanii Ekstraklasy. Oficjalny debiut Serba przypadł więc na spotkania eliminacji Ligi Europy. Los skojarzył “Wojskowych” z tureckim Gaziantepsporem, a o wyniku dwumeczu zadecydował jeden gol. Strzelony przez Miroslava Radovicia, oczywiście po asyście Ljuboi.
Piszę oczywiście, bo przez kolejne miesiące współpraca na serbskiej linii układała się momentami fenomenalnie. Na boisku. Czasami (nie)stety też poza nim. Ale o tym nieco później.
Ljuboja nie uznawał w swojej karierze czegoś takiego jak czas na aklimatyzację. Nawet jeśli w niektórych klubach nie odpalał od razu, to nie chciał wprawiać w ruch tej popularnej wymówki.
- Futbol ma w sobie coś z magii. Albo współpraca dobrze funkcjonuje od początku, albo w ogóle. Jeśli słyszę, że ktoś potrzebuje czasu… Nie, tak nie jest - mówił na początku pobytu w Warszawie.

Serbski duet

I faktycznie. Ljuboja w Legii odpalił od razu. Natychmiast też zobaczyliśmy ową magię w jego współpracy z Rado. Choćby wtedy, gdy na Łazienkowską przyjechał faworyzowany Spartak Moskwa, a na szali ważył się awans do fazy grupowej LE.
Mecz w Warszawie zakończył się ostatecznie remisem 2:2, a przy drugiej bramce dla Legii zobaczyliśmy trochę futbolu rodem z brazylijskiej Copacabany. Ljuboja wpadł w pole karne, ograł jednego rywala, a po chwili piętą odegrał piłkę do Radovicia, który musiał ją tylko wpakować do pustej bramki. To, co stało się później w Moskwie, to już materiał na zupełnie inną historię, ale niezorientowanym warto przypomnieć, że Legia w dramatycznych okolicznościach wyrwała awans po golu… Gola. Janusza Gola.
Ljuboja na wstępie wysoko zawiesił sobie poprzeczkę, ale potrafił do niej regularnie doskakiwać, czasami robiąc to z zamkniętymi oczami, bez butów i jakiegokolwiek rozbiegu. Po prostu dobrze się bawił. Łączył przyjemne z pożytecznym. Był równie efektowny i efektowny.
Nie błyszczał tylko w Europie. Potrafił równie skutecznie zmobilizować się zarówno na starcia ze Spartakiem czy PSV, jak i wyjazd na Estadio da Gruz w Łodzi. Po pierwszych czterech meczach rozegranych w Ekstraklasie już miał na koncie cztery gole.

Bez sztuki dla sztuki

Sezon zakończył ostatecznie z 14 trafieniami i 10 asystami na koncie. A same liczby i tak nie do końca oddają jakość, którą wówczas demonstrował. Co zrozumiałe, nie był już demonem szybkości, ale pewne rzeczy nie przemijają. Technika, zmysł do gry kombinacyjnej, wybitna “głowa” w polu karnym. No i też momentami poza nim. Pokochały go trybuny w Warszawie. Z podziwem oglądali kibice innych drużyn.
Legia znów jednak zawiodła. W ostatnich kolejkach straciła pozycję lidera w lidze, której nie była już w stanie odzyskać. Mistrzem został Śląsk, srebrne medale odebrali w Chorzowie, a “Wojskowi” drugi raz z rzędu musieli zadowolić się trzecim miejscem.
Na pocieszenie legionistom został wygrany Puchar Polski. Ljuboja na jeden, Radović na dwa, Żyro na trzy. 3:0. Finał z Ruchem, rozegrany w Kielcach, nie sprawił podopiecznym Macieja Skorży większych problemów.
Ljuboja prezentował się wówczas na tyle dobrze, że jeszcze w trakcie trwania sezonu klub poinformował o przedłużeniu z nim kontraktu na kolejny rok.
I na początku nowej kampanii znów brylował w Europie. W dwumeczu z SV Ried strzelił dwa gole. Dołożył do nich dwie asysty. Później wyprowadził Legią na prowadzenie podczas wyjazdowej rywalizacji w Trondheim. Chwilę przed tym trafieniem komentujący spotkanie Andrzej Iwan stwierdził, że “Wojskowi” nie stworzyli sobie jeszcze żadnej sytuacji. Ale Ljuboja był od tego specjalistą. Potrafił wyczarować coś z niczego. Tym razem uderzył niesamowicie precyzyjnie, po długim słupku, wydawało się - z sytuacji nieszczególnie groźnej.
Ostatecznie jednak jego gol nie pomógł. Legia przegrała 1:2, żegnając się z marzeniami o fazie grupowej Ligi Europy. Ljuboi zostało już wówczas demonstrowanie swoich wysokich umiejętności na krajowym podwórku.

Noc w Enklawie i po zabawie

Na otwarcie ekstraklasowego sezonu wpadł hat-trick strzelony Koronie Kielce. Później jeszcze dziewięć kolejnych trafień, które znacząco przyczyniły się do zdobycia tytułu mistrzowskiego, choć… w decydującej części sezonu, od 26. do 29. kolejki Ljuboi nie było nawet w meczowej kadrze. Efekt to oczywiście słynnej akcji w warszawskim klubie Enklawa.
Gdy bowiem drugi raz z rzędu legioniści zdobyli Puchar Polski, serbskie duo Ljuboja - Radović postanowiło trochę poświętować. Problem w tym, że to samo miejsce na “lampkę szampana” wybrał sobie wtedy ówczesny prezes klubu, Bogusław Leśnodorski.
Sytuacja trochę patowa. Z jednej strony, okazja do świętowania była. Z drugiej, głównym celem Legii w tamtym okresie miało być upragnione mistrzostwo, które wówczas wciąż nie było pewne. A nad Łazienkowską nadal unosił się duch zmarnowania szansy z końcówki poprzedniego sezonu.
Oliwy do ognia dodał fakt, że Ljuboja nie widział w swoim zachowaniu niczego złego. Na jakiekolwiek uwagi reagował oburzeniem, głośno podkreślając, jak wiele to klub powinien mu zawdzięczać. No i w efekcie został odsunięty od drużyny. U jego serbskiego towarzysza skończyło się na karze finansowej, bo i Rado wykazywał wtedy nieco większą skruchę.
Ljuboja nie zagrał więc z Jagiellonią, Lechem, Widzewem i Ruchem. Dostał jeszcze tylko okazję do pożegnania, gdy na zakończenie sezonu do Warszawy przyjechał ustępujący mistrz z Wrocławia. W 72. minucie zmienił Marka Saganowskiego, który z kolei pokazał, że może być w Legii życie bez Ljuboi, strzelając w tym spotkaniu hat-tricka.
Tak zakończyła się niemal dwuletnia przygoda ekstrawaganckiego Serba z Warszawą. Przygoda zwieńczona tytułem mistrzowskim, dwoma krajowymi pucharami. Bogata w piękne gole, znakomite asysty, kunsztowne zagrania.
Do dziś Ljuboja jest w Polsce wspominany z dużym sentymentem. Nie tylko w samej Warszawie. Rzadko bowiem w Ekstraklasie widzimy zawodników o tak dużej piłkarskiej jakości.
Jak mawia klasyk - dla takich piłkarzy chodzi się na stadiony.
Dominik Budziński
***
Zapraszamy także do lektury artykułów o innych byłych gwiazdach naszej ligi: Dani Quintana, Prejuce Nakoulma, Abdou Razack Traore, Kalu Uche, Maor Melikson, Donald Guerrier, Artjoms Rudnevs.

Przeczytaj również