"Jeśli chcecie, to pijcie". TOP 8 anegdot z polskiej piłki. Show Janusza Wójcika, setka Grzegorza Laty
Piłkarskie szatnie skrywają mnóstwo tajemnic, niekoniecznie godnych pochwały, ale z pewnością zabawnych. Za kulisami polskiego futbolu znajdują się przeboje, o których w dobie internetu zapominamy, bo rewelacja goni następną i trudno jest wszystko ogarnąć za jednym zamachem. Wybraliśmy dla Was osiem anegdot związanych z barwnymi postaciami naszej rodzimej piłki kopanej. Zapraszamy!
Wy „Wójta” się nie bójta!
Trener Janusz Wójcik był osobą, która bez dwóch zdań dodawała kolorytu polskiemu futbolowi. Popularny „Wójt” to również autor ostatniego wielkiego sukcesu w historii naszej reprezentacyjnej piłki nożnej, czyli srebrnego medalu Igrzysk Olimpijskich w 1992 roku z Barcelony. Słynął z ciętego języka, często nie przebierał w środkach, lecz w wielu przypadkach miał rację. Oto dzieła wybrane z bogatego CV charyzmatycznego szkoleniowca:
„Kiełbasy do góry i golimy frajerów!”, „Kasa, misiu, kasa”, „Prezesie, tu nie ma co trenować, tu trzeba dzwonić”, „Jeśli Fornalik zwróciłby komuś uwagę w szatni, któryś z zawodników palnąłby od razu: Zamknij podeszwę!”, „Nie możecie przegrać z gośćmi, którzy na co dzień kopią się z kangurami”, „Trener kiedy trzeba musi dać marchewkę albo ananasy, ale kiedy trzeba musi wyjąć pałę i lać, aż będą podskakiwać”, „To nie jest libacja, to jest integracja”.
Wójcik nie obawiał się konsekwencji wypowiedzianych słów, nie przejmował się ubliżającymi komentarzami kierowanymi pod jego adresem i jednocześnie miał przypiętą łatkę szkoleniowca, którego cechą charakterystyczną było rozbrykane ego. Najlepszy przykład żywiołowości „Wójta” udokumentowany został na poniższym materiale wideo.
Bez pana Janusza nic nigdy nie będzie takie samo, chociażby odprawy przedmeczowe. Zawsze uwielbiał grać pierwsze skrzypce, np. wyjmował telefon komórkowy udając, że odbiera ważne połączenie i mówił: „Słucham panie premierze?”.
Albo wykład, podczas którego w pierwszym rzędzie siedział Franciszek Smuda, starający się kwestionować metody szkoleniowe Wójcika dotyczące mikrocyklów: „Nie, no Janusz, a to nie można tak na czuja?”. Na co „Wujo” zsunął okulary, po czym odparł: „Franiu, mój drogi, kochany Franiu, na czuja to sobie możesz powąchać jak kobieta pachnie”. Bezdyskusyjnie – żadnych dyskusji.
Słowacki skalp
We współczesnej historii polskiego futbolu jesteśmy świadkami bezustannych debat na tematy odnoszące się do sportowego stylu życia. Że zawodnicy muszą prowadzić zdrowy tryb, ponieważ brak zróżnicowanej diety, odpowiedniego planu treningowego czy też niestosowanie się do zaleceń lekarzy grozi gwałtownym spadkiem formy, niechybnym uzależnieniem od alkoholu, hazardu, narkotyków albo nikotyny. W dużej mierze jest to prawdą, aczkolwiek istnieją odosobnione przypadki.
Odmienne zdanie nawiązujące do zagadnienia mają kadrowicze trenera Henryka Apostela, którzy w czerwcu 1995 roku stawili się na zgrupowaniu reprezentacji Polski przed potyczką przeciwko Słowacji w ramach eliminacji do Euro. Panowie od razu rozpoczęli ciężkie zajęcia od oblegania okolicznych knajp i restauracji. Co chwila urządzali wyścigi sztafetowe 4x100 nad barowymi blatami. Oczywiście, wszystko działo się za przyzwoleniem ówczesnego selekcjonera, który mawiał: „Jeśli chcecie, to pijcie. Ale jeśli złapię kogoś w łóżku z panienką, to pójdę i powiem jego żonie”.
Imprezowe zgrupowanie przed starciem ze Słowacją zakończyło się w dzień meczowy. Kadrowicze powrócili do hotelu o piątej nad ranem, natomiast spotkanie zaplanowano na 17:30. Nie było mowy o treningu na pełnych obrotach, więc około południa spożyli tylko lekki posiłek, a następnie wykonali spokojny rozruch.
Polacy zwyciężyli naszych południowych sąsiadów aż 5:0, grając znakomity, ofensywny futbol. Po wygranej w szatni zjawił się Kazimierz Górski, honorowy prezes PZPN, zaś Henryk Apostel zaczął dziękować wszystkim za świetnie przepracowany okres przygotowawczy, zaangażowanie oraz profesjonalizm. W tym momencie z ławeczki poderwał się Wojciech Kowalczyk, puentując słowa selekcjonera: "Trenerze, gdybyśmy wrócili o szóstej, byłoby 6:0".
Zbędny Çani
Józef Wojciechowski zostanie zapamiętany przez kibiców piłki nożnej w Polsce głównie jako człowiek, który stał na czele Polonii Warszawa, wydając przy tym bajońskie sumy pieniędzy na graczy niespełniających typowo piłkarskich wymagań, np. Awiram Baruchjan. Dodatkowo uwielbiał zmieniać szkoleniowców jak rękawiczki.
Niedawno rywalizował również ze Zbigniewem Bońkiem o fotel prezesa PZPN, ale z marnym skutkiem. Jednak wcześniej obu panów łączyła zażyła znajomość. Legendarny „Bello di notte” za czasów Wojciechowskiego w roli właściciela warszawskiego klubu uważał, że trudno jest robić futbol, gdy najbardziej nielubiana osoba przez zarządcę to zawsze trener.
Tak czy inaczej, w drużynie Polonii występował wtedy albański napastnik, Edgar Çani, którego obecny prezes PZPN polecił. Wojciechowski pewnego razu zadzwonił do Bońka. Właściwie czynił tak po każdym meczu „Czarnych koszul” i jak wspomina „Zibi”, podczas tamtej rozmowy padło krótkie: „Słuchaj, Zbysiu. Zabieraj tego Çaniego, wypieprzaj z nim!”. Przyznajemy, że cierpliwość pana Wojciechowskiego to dar iście anielski, ale w drugą stronę.
Dwa oblicza Francji
Podążając za słowami Mateusza Borka, przenosimy się na Stade de France. W lutym 2000 roku kadra selekcjonera Jerzego Engela mierzyła się z Francją, ale trener podczas odprawy przedmeczowej udał się do toalety, natomiast Dariusz Śledziewski kontynuował: „Panowie, Francja. Co ja wam powiem? Mistrzowie świata. Barthez – doświadczenie, fenomenalna gra. Thuram – maszyna, terminator, technika. Blanc oraz Desailly – opoka, nawet nie próbujcie. Lizarazu – no przecież to jest TGV. Jak on się rozpędzi, to jedzie od linii do linii z dorzutką. Zidane – nie ma co podchodzić na dwa metry, bo to automatyczne ośmieszenie, przejście z kanałem. Henry? Nie starajcie się łapać na spalonego, bo nie ma szans”.
Wtem w progu szatni reprezentacji Polski ukazuje się Jerzy Engel, zerka na tablicę z rozrysowaną strategią i nawija: „Panowie, Francja. To jest przeszłość. Thuram w ogóle bez zwrotności, Blanca wystarczy nacisnąć. Desailly niby silny, ale wystarczy się wesprzeć i moc opada. Zidane całkiem dobry, więc generalnie tylko na niego musicie uważać”.
Dwie różne drużyny w ciągu kwadransa z tymi samymi nazwiskami w składzie oponentów. Trzeba posiadać stalowe nerwy, gdy tak naprawdę nie wiadomo, z kim będzie toczyło się za chwilę bój na murawie. Punkt widzenia zależy od punktu siedzenia.
Wehikuł czasu i drwal
Franciszek Smuda zaprezentował futbolowemu światu tyle aforyzmów, że po prostu szkoda trwonić czas antenowy na archeologię polskiej myśl szkoleniowej w wykonaniu „Franza”. Jednak nie sposób pominąć niektórych wykopalisk, które są prawdziwymi perełkami, synonimami nazwiska Smuda. Bo któż z nas spodziewał się, że Polska będzie rywalizowała ze Związkiem Radzieckim po 2010 roku? To powrót do przeszłości, czy obietnica jutra? I najważniejsze: z jakiej epoki swym wehikułem przybył do nas pan Franciszek?
Mecz Piast Gliwice kontra Znicz Pruszków. Na trybunach nie mogło zabraknąć znamienitego „Franza”. Obserwował on napastnika pruszkowskiego zespołu, który – zdaniem jego asystentów oraz łowców talentów – zapowiadał się na bardzo dobrego zawodnika. W pewnej chwili pan Franciszek wypalił: „Takiego drewna w życiu nie widziałem”. Wspomnianym „drewnem” był niejaki Robert Lewandowski, w związku z czym panu Franciszkowi powierzamy licencję drwala z ograniczoną widocznością.
„Letni” mikrocykl wędkarski
Grzegorza Latę pragniemy pamiętać zwłaszcza ze względu na tytuł króla strzelców Mundialu w 1974 roku i brązowy medal tamtego czempionatu. Niemniej zdarzył się epizod, w którym Lato trenował Amicę Wronki. Ponoć był szkoleniowcem zabawnym, nawet sympatycznym, lecz również zupełnie pozbawionym jakiegokolwiek autorytetu wśród piłkarzy. Jak wieść gminna niesie mikrocykl niegdysiejszego prezesa PZPN opierał się na trzech kluczowych słowach, pasujących do niego niczym czerwony krawat pod kolor twarzy: „wolne, wolne, grill”.
Gdy od ostatniego meczu mijało kilka dni, pan Grzegorz przyjeżdżał do siedziby klubu i zapraszał wszystkich na grilla wzmacnianego wysokoprocentowymi napojami wyskokowymi. Sielanka, balanga, rozmowy i śpiewy do późnych godzin wieczornych. Następnego ranka Lato pakował do auta sprzęt wędkarski, po czym obierał kurs do najbliższego akwenu wodnego w celu uprawiania wesołego rybołówstwa. Do dziś niepobitym zostaje rekord byłego sternika polskiego futbolu.
Łza się w oku kręci. Cudownie, że… to już nie wróci!
Maestro konsultacji
My z kolei wracamy na moment do persony Janusza Wójcika, który kiedyś sprawował funkcję doradcy właściciela Sabriego B. w Pogoni Szczecin. „Wujo” nie był wówczas odpowiedzialny ani za drużynę, ani za przygotowanie piłkarzy, ani za ustalanie składu, więc wszelkie kwestie załatwiał staropolskim zwyczajem machnięcia dłonią na obszarze rekomendowania graczy w piłce nożnej na krajowym podwórku.
W trakcie jednego ze spotkań ligowych pan Janusz w ogóle nie przywiązywał wagi do przebiegu boiskowych wydarzeń, gdy nagle Sabri zaczął go wypytywać: „Janusz, ty mi powiedz, co sądzisz o tym zawodniku? Szybki, dobry, zrobi karierę? Co o nim myślisz?”. Wójcik, nie orientując się kompletnie o kim gadka, odrzekł: „Ja, panie prezesie, myślę o tym piłkarzu to samo, co pan”. Cóż, „Wójt” bezceremonialnie utożsamił się z oklepanym porzekadłem: „Konsultacja to uzyskanie czyjejś zgody dla dawno już podjętej decyzji”.
Afera na Okęciu
Może nie jest to incydent stricte komediowy, ale to bezsprzecznie kawał polskiego futbolu z naciskiem na wyraz „kawał”. Do cieszącej się (nie)popularnością tzw. „Afery na Okęciu” doszło 29 listopada 1980 roku tuż przed wylotem reprezentacji Polski na Maltę, gdzie nasza kadra miała rozegrać pojedynek inaugurujący eliminacje do Mistrzostw Świata. Wieczorem poprzedzającym wyjazd większość ekipy postanowiła zabalować.
Nazajutrz zauważono brak Józefa Młynarczyka, który dotarł na lotnisko w stanie nieważkości. Selekcjoner Ryszard Kulesza zadecydował, że bramkarz nie ma prawa lecieć razem z zespołem, czemu kategorycznie sprzeciwił się Zbigniew Boniek do spółki ze Stanisławem Terleckim i Władysławem Żmudą. „Zibi” po latach tak wspomina tamto zajście:
Jasne, że Józiowi należała się kara, ale że od razu nie poleci, czy jest zdyskwalifikowany? W sumie nic takiego się nie stało. Przecież mecz dopiero za siedem dni, samolotu nie musiał prowadzić, więc postawiliśmy sprawę na ostrzu noża: albo Józek z nami leci, albo my bez niego nie lecimy.
W zasadzie konsekwencje nie ominęły tych „piłkarskich banitów” i można patrzeć na tę sytuację z dwóch perspektyw, lecz należy oddać zawodnikom, że daliby się za siebie pokroić i to powinno zawsze być integralnym fundamentem każdej drużyny. Z drugiej strony działacze, którzy ględzili o ultimatum oraz moralności. Bądź co bądź, w jakim stopniu jesteśmy przyzwoici moralnie, ponoć najlepiej wie wyłącznie nasz księgowy. Jakie historyjki piłkarskie znajdują się w waszych ulubionych zbiorach ksiąg? Dajcie znać w komentarzach.
Mateusz Połuszańczyk